niedziela, 17 listopada 2019

Półmaraton Gdańsk 2019 - relacja

Od kilku tygodni dostawałem na skrzynkę jakieś maile od organizatora Półmaratonu Gdańsk, ale konsekwentnie je ignorowałem. Byłem przekonany, że po prostu rok temu zaznaczyłem jakieś zgody marketingowe i z tego powodu jestem zapisany do tych newsletterów.

Ale te maile były coraz bardziej niepokojące... Kiedy zostałem poinformowany, że mam pobrać swoją kartę zawodnika jakaś iskra przeszła mi przez głowę. A może się wiosną zapisałem i zapomniałem? No jestem! Jestem na liście startowej! Ale dlaczego? Jak? Zalogowałem się na konto bankowe i wszystko stało się jasne. Jestem zapisany bo się zapisałem i opłaciłem start. 18 marca.

No i jeszcze Krzysiek Łapuć do mnie napisał, że się pościgamy bo znalazł mnie na liście. Wszystko stało się jasne. Sezon jeszcze się nie skończył...


Myślami jestem już przy spokojnym długim zimowym tłuczeniu kilometrów, bez żadnego taperingu, bez zawodów, bez zastanawiania się kiedy i ile pobiegać. No ale ... moja życiówka w HM nie jest jakaś strasznie wykręcona (1:29:04) i pomyślałem, że jej niewielkie poprawienie to tylko formalność.

Mój plan na ten bieg wyglądał tak: 10 km z balonikami na 1:30, a potem ogień. No i jakieś 1:28 powinno wpaść. Tą samą historię opowiedziałem jeszcze Adamowi Baranowskiemu wczoraj, kiedy spotkaliśmy się przy odbiorze pakietów.


* * *

Obudziłem się o 2 w nocy. Pęka mi głowa, jestem spocony jak nutria. Czuję się zamroczony jakbym wrócił z niezłej imprezy, a naprawdę bardzo się oszczędzałem przed tym biegiem :) Mam gorączkę. Naprawdę nie wiem skąd i dlaczego. W rodzinie wszyscy zdrowi, a ja czuję się mniej więcej tak jakbym właśnie przebiegł najdłuższą trasę Łemkowyny. Kto biega ultra ten wie - po takim zryciu organizmu kolejna noc to gorączka, drgawki, przerywany płytki sen. Tylko dlaczego ja się czuję tak przed biegiem??

Przysypiam i budzę się. W półśnie zaczyna mi się wydawać, że jestem organizatorem tego półmaratonu i zaczynam panikować, że sobie nie poradzę ze stoperem i skanowaniem uczestników :) 

- TOMEK TY MASZ WYSOKĄ GORĄCZKĘ!! - słyszę głos żony

Zwlekam się z łóżka, jest 4 w nocy. Biorę jakąś tabletkę na zbicie temperatury. Czuję się fatalnie. Leże do 6-tej w łóżku, walczę z bólem głowy i zastanawiam się co robić... Umówiłem się na rano z Kamilem, że razem jedziemy.

W głowie kłębią mi się plany awaryjne:
  • nie jadę
  • jadę i kibicuję
  • jadę i biegnę np na 1:40 albo 1:45
  • jadę i biegnę, ale tylko do Opery, tam będzie około 7 km i łatwo się ewakuować do bazy

Jest mi przeraźliwie zimno. Patrzę na moją żonobijkę i decyduję, że wezmę ją awaryjnie do samochodu, ale na siebie zakładam tę bawełnianą szmatkę z pakietu. Nie przypinam numeru i chipa, bo nie wiem czy jest sens.

Na śniadanie jem masło z jajkiem :) To kontynuacja eksperymentu Antoniego. Dużo masła. Ale nie mam odwagi zjeść drożdży... innym razem.

7:40, podjeżdżam pod Kamila i marudzę mu całą drogę. Tabletka chyba już działa to temperatura mi spadła. Parkujemy na dziko i idziemy na halę. Nie chce mi się jak cholera. Chciałbym sobie usiąść gdzieś w kącie i przeczekać cały ten półmaraton pod kocem.

W końcu zrzucam bluzę, przypinam agrafkami numer to bawełnianej koszulki, wsznurowuję chip do buta i idziemy na rozgrzewkę. Tempo 5:00 jest przyjemne i nie mam zamiaru biegać szybciej. Ustawiam się między balonami na 1:35 i 1:40, życzymy sobie z Kamilem powodzenia i startujemy.

Po raz pierwszy do dawna nie biegnę na żaden czas. Nie biegnę z balonami i nie patrzę nikomu na łydki. Pierwszy kilometr 4:15 min. Nie do wiary, jest w miarę ok, po prostu noga się zakręciła i tak poszło. Tak działa adrenalina. Wyprzedzam baloniki na 1:35 i biegnę swoim tempem. Po kilku kilometrach wychodzi mi średnia 4:20 min/km. Za wolno alby atakować życiówkę, ale czuję, że jestem w tym tempie dotrwać do końca. Nie forsuję się za bardzo. Nie mam pojęcia czy i kiedy mnie odetnie.


Mijam Operę i uśmiecham się, że jeszcze godzinę temu chciałem tutaj zakręcić do bazy. Zupełnie naturalnie zaczynam przyspieszać. Tylko o kilka małych sekund, ale dzięki temu cały czas dochodzę i wyprzedzam innych biegaczy - to jest jeden z największych atutów taktyki negative split - psychika daje ci +1 punkt do mocy.

W okolicach 8 km docieram do Krzyśka Łapucia. Nie chcę za bardzo zajmować go rozmową, bo mimo wszystko na połówce rozmowa męczy. Pytam się tylko czy nie atakuje 1:30? Mówi, że atakuje, ale negativem i zaraz będzie przyspieszał.

Lecę przodem, mijają 4 km i wtedy Krzysiek mnie wyprzedza. Myślę sobie, że się podczepię. Uczepiam się jego tempa i kolejny kilometr robimy w 4:04 min. Zostało 8-9 km do mety. Gdybyśmy tak polecieli do końca to trafilibyśmy idealnie w 1:30. Kolejne 4 km to najciekawsze kilomemtry tego biegu. Zmienialiśmy się co kilometr starając trzymać tempo tylko.... nie trzymaliśmy go. Bliżej było 4:10 min/km niż założonego 4:04 min/km.

W okolicach 16 km Krzysiek krzyknął do mnie abym biegł swoje, bo złapała go kolka. Tylko... że ja właśnie biegłem swoje. Na prostych 4:10-4:15 ale pod górkę to już bliżej 4:25 min/km.

Ostatnie dwa kilometry po 4:17 min/km. Z jednej strony nie walczyłem o życiówkę więc nie rzucałem wszystkiego na szalę, ale... naprawdę niewiele więcej mogłem rzucić. Może gdybym pocisnął, to bym wyrwał ze 2 sekundy ;)

Biegnąc ulicą Marynarki Polskiej ostatni kilometr zaczęło mi się w głowie układać bardzo pozytywne podsumowanie. Czułem się znacznie lepiej niż na starcie. Nie poddałem się i jednak wyrwałem z tej trasy tyle ile tego dnia mogłem wyrwać. (A dzień i pogoda była stworzona do biegania.) Cała nocna choroba jakby ustąpiła (to jest temat na osobny wpis - już nie pierwszy raz po mocnym bieganiu całkowicie cofałem objawy choroby, zupełnie jakby bieganie wkręcało organizm na jakiś wyższy poziom samo-naprawiana i niszczyło cały syf jaki się w nim nagromadził).

W trakcie biegu nic nie jadłem i nic nie piłem. Nie czułem najmniejszego dyskomfortu związanego z nie wciśnięciem w siebie żela. Zaczynam się coraz bardziej skłaniać ku hipotezom Antoniego.

Kilka dni temu Adam Baranowski napisał, że nie liczą się sekundy i życiówki, tylko czy jesteś zadowolony z biegu.

Jestem bardzo zadowolony. Mimo, że miesiąc temu pobiegłem HM o minutę szybciej w ramach maratonu w Poznaniu, to dzisiaj dałem z siebie więcej. Wyniki są względne. A życiówki padną w 2020 - jestem tego bardziej niż pewny. Nie zamierzam uciekać z asfaltu, bo ciągle do końca z asfaltem się nie rozliczyłem. No i asfalt mnie kręci :)




* * *

- Nie sądziłem, że będę przed Tobą! - usłyszałem 100 metrów przed metą od zawodnika, który właśnie mnie wyprzedzał.

Przeszyła mnie iskra, którą dobrze znam. Iskra, która wiele razy motywowała mnie do kręcenia bezsensownie szybkich kółek dookoła zbiornika.

- Ale kto powiedział, że będziesz?! - odpowiedziałem, zredukowałem bieg, wycisnąłem z silnika wszystko co w nim jeszcze było, na granicy uślizgu wszedłem w ostatni zakręt przed finiszem i przeciąłem pomiarowe maty 5 metrów przez nim.


1 godzina 31 minut 15 sekund

Zajebiście :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy