czwartek, 31 października 2019

Krajobraz po walnięciu kijem w łeb

Jest fantastyczny. Już mnie walnęło więc drugi raz szybko nie walnie, w połowie się tego spodziewałem, trochę się rozliczyłem, trochę odgrażałem post factum i jest OK. To nawet mało powiedziane. Jest tak jak było. Jest plan Kaszkura, czyli biegam jak mi się podoba, jak czuję się danego dnia.




Kiedyś, kilka kwartałów temu napisałem o tym, że większość mojej biegowej wiedzy czerpię z rozmów z amatorami lub z czytania blogów amatorów. Często ambitnych amatorów, ale przede wszystkim takich, którzy nie muszą bać się eksperymentować, którzy robią to co czują i są w pewnym sensie "poza biegowym prawem". Połowa prawdy ukryta jest właśnie tutaj, poza schematem, poza rutyną i planem dobrym dla każdego. Kolejna ćwierć jest taka sama dla wszystkich i o niej najłatwiej w księgarniach. Ostatnia ćwierć jest w mojej głowie, w interpretacji wspomnianych 3/4.

Parę dni przed Poznaniem jeden z moich biegowych inspiratorów napisał o treningu jako "ciągłym taperingu", pozostawaniu każdego dnia w formie bliskiej życiówki. Mam to zdanie cały czas w głowie. Gdyby tak udało się przygotować harmonogram biegania byłbym przeszczęśliwy niemal tak samo jak Tata Kot w dniu kiedy Syn Kot wygrał swój pierwszy konkurs z Japonii.

Ale czy czasem tak właśnie nie wyglądał mój świat przed Książkiewiczem? Nie zawsze się udawało, nie zawsze trening wychodził, ale kiedy byłem zmęczony to odpuszczałem, nie robiłem treningów na zmęczeniu. I najważniejsze - za każdym razem chciałem wracać z biegania szczęśliwy, to nakręcało mnie do wyjścia na trening następnego dnia. Szukałem takich doznań, takiej ekspresji w mięśniach, w płucach i głowie. I udawało się to znaleźć znacznie częściej niż przez 3 kwartały z planem.

Dziś czuję się jakbym zostawił za sobą swoją "wylinkę cyfrona". Kiedy endo nie załapało mi poprawnie GPS'a zamiast się zatrzymać i czekać na sygnał doświadczyłem pierwszy raz od wielu lat uczucia, że mam to w dupie i biegłem sobie uspokojony świadomością, że liczy się to co przebiegnę, a nie to co pokaże endo :)

A wszystkie mojej obecne problemy biegowe zawężają się do dwóch punktów:

  1. Chciałbym pobiegać z dyskografią od A do Z, tak jak rok temu z Queen, a jeszcze wcześniej z Depeche Mode, ale nie mogę się zdecydować. R.E.M? The Legendary Pink Dots? Peter Hammill? 
  2. 18 marca 2019 zapisałem się (i opłaciłem) Półmaraton w Gdańsku w listopadzie.  Uświadomił mi to Krzysiek Łapuć kilka dni temu, bo sam wyparłem to ze świadomości. Nie wiedziałem o tym, myślałem, że mam fajrant do wiosny. Jak żyć?

A trójeczka spokojnie poczeka do wiosny. Choć tak naprawdę bardziej kręcą mnie skrajności: z jednej strony wypluwanie płuc na 5-kach, a z drugiej łamanie kryzysów na 50+.


2 komentarze:

  1. Miotasz się podobnie do mnie. Raz ostra mobilizacja, potem czujesz ze mocne trenowanie zabija w Tobie frajdę z biegania. Ciągły rolercoster.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To była pierwsza mobilizacja na poważnie. I na dzień dobry fail :) Frajda na szczęście jest. Nawet większa. To jakby powrót z podróży. Home sweet home. Pewnie jeszcze kiedyś gdzieś jeszcze pojadę, ale to domowe, zwykłe bieganie jest najlepsze.

      Usuń

Podobne wpisy