niedziela, 19 maja 2019

parkrun Gdańsk Południe #149



Nawiązując do mojego poprzedniego posta o kryzysie 42-latka, powiem wprost - chciałem dziś zrobić życiówkę na 5km, czyli złamać 19:01. Wydawało mi się to całkiem realne bo:
  • szykowałem się tydzień temu na sub40 na 10km (udało się) więc liczyłem, że część formy z poprzedniego ostrzenia pozostanie,
  • 10 km to nie maraton, więc po ostrzeniu powinno zostać więcej luzu w tygodniu,
  • w poniedziałek biegałem jak pies albo zając z niewybieganą adrenaliną i treningowo strzeliłem luźne 43 min na 10 km,
  • w piątek rano zrobiłem szybkie 3 km z akcentami, które wchodziły jak w masło,
  • a wieczorem poszedłem szybko spać, zamiast wędrować z flaszką między sąsiadami :)

Budzę się rano, 4:58 i jestem całkowicie wyspany. Mam czas na posiłek 3h przed biegiem. Gotuję sobie makaron i jem go z dżemem malinowym mojej Mamy. Do tego kawa. O 7:30 idę na rozgrzewkę i... NAGLE:

- Czy to jest jakiś Singapur? - myślę sam do siebie.


Od kiedy mam zegarek patrzę sobie na tętno i zastanawiam się co lekarze by powiedzieli. Jak się porządnie skoncentruję na zegarku  i zacznę przedbiegowo medytować to mam 35-37 uderzeń na minutę. Tak zwyczajnie w fotelu 40-45. Mój maks podczas finiszu na zawodach to 170-172.

No i na tej tak zwanej rozgrzewce rozgrzałem się po 20 sekundach. Pogoda za oknem, a pogoda realna to była totalna zmyłka. Zupełnie jakby na Papiernika w Kwidzynie zawsze miało być parno. Biegnę pętlę po jeziorkach w tempie 5:30 i sapię. Koszulka robi się całkowicie mokra. W przesmyku spotykam Damiania.

- Biegniesz? - pyta Damian, który właśnie spaceruje  z psem
- Tak, biegnę, a Ty? 
- Ja też!
- Aaaaa... to dziś nie wygram - odpowiadam z lekkim smutkiem.

Damian jest o jakąś minutę lepszy ode mnie, choć ten jedyny raz kiedy udało mi się wgrać jakiś bieg po 40-tce (bo w podstawówce wygrywałem wiele!), wygrałem właśnie z Damianem (tak, tak, Damian biegł dwa parkruny jednego dnia i ten był tym drugim).

* * *

Przed startem robiłem wszystko aby pobiec najlepiej jak potrafię, ale jednocześnie czułem w każdym kroku, że to nie jest to, że nie mam nawet połowy tego powera co przez połówką, maratonem czy nawet dyszką tydzień temu. Rozgrzewka mnie zmęczyła do tego stopnia, że pobiegłem do domu zmienić koszulkę na świeżą na taką na ramiączkach (no-logo). 

Start

Czuję wewnętrzne status quo. Wiem, że rozpoczęcie tempem 3:50 to dobre otwarcie. Można z tego z odpowiednim finiszem poskładać sub19. Pierwszy kilometr 3:49 (na zegarku) - super, jeżeli chodzi o tempo, ale to samo tempo tydzień temu w Gdyni było ledwie przystawką przed walką na kolejnych 9 km, a dziś na o połowę krótszym dystansie zaczynam umierać. 

Krok w krok biegnie za mną Roman Waldowski. Bieg obok zawodnika o zbliżonej formie dnia to najlepsze co może się trafić. W sumie nie wiadomo jak się zachować, więc wychodzi z człowieka zwykły atawizm - trzeba przyspieszyć, nie można pokazać ani grama słabości. 

No ale jak przyspieszyć jak się biega w Singapurze? No nie da się! Walkę o życiówkę skończyłem na drugim kilometrze, kiedy czas 3:56 oraz mocno zduszony oddech wyleczył mnie z atakowania sub19. Biegłem cały czas z Romanem noga w nogę. Kilkadziesiąt metrów przed nami biegł ubiegłotygodniowy zwycięzca - Piotr Maksymiuk. Jeszcze przed nim Przemek Chyła i Damian Dino. Nie było szans ani na życiówkę ani na wygraną w tym biegu... Ale to jeszcze nie ten moment aby lamentować na kategorię - tak naprawdę tylko Piotr biegł w młodszej...

Historia tego biegu dla mnie tak naprawdę skończyła się zanim wbiegliśmy na małe bajorko. Wiedziałem, że Roman biegnie za mną, słyszałem go, a Piotra widziałem. Dystans nie zwiększał się, ale skubany na starcie pociągnął takim tempem, że wybił innym z głowy ściganie się z nim. Spoglądałem co chwilę na zegarek aby upewnić się, że średnie tempo jest z trójką z przodu. 

Przed samą metą, na ostatniej prostej powtórzyłem mój ostatnie treningowy interwał, przyspieszyłem, lekko odwróciłem się, Roman też przyspieszył, więc ucieszyłem się, że ja też na to wpadłem :)

19min39sek - taki był mój oficjalny czas. Daleko od życiówki... i wcale nie nudno.

Na koniec tradycyjna statystyka:
  • 15 życiówek
  •  5 debiutantów, z czego 2 ever!
  • 100 razy biegła z nami dziś Sylwia Łudczak - gratulacje!!! Wziąłem 4 cukierki, mówiąc, że biorę dla dzieci :)
Oraz prywatne podsumowanie:

Życiówki nie są nudne, trzeba sięgać po nie, kiedy tylko jest okazja, a nie zostawiać na później. Dziś się baaardzo nie udało, ale ta jedna sekunda pomiędzy mną a klubem "18" dość mocno mnie uwiera :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy