środa, 20 marca 2019

Zalety biegania w grupie z pacemakerem

W czasach oglądania meetingów lekkoatletycznych w TV w latach 80-tych i 90-tych zając czyli pacemaker, to był ten koleś, który robił niepojętą dla mnie rzecz: zawsze biegł z przodu przed przyszłym zwycięzcą biegu i kiedy do mety było już niedaleko odpuszczał bieg i schodził z trasy. Starsza siostra musiała mi tłumaczyć, że on po prostu dostaje prowizję z wynagrodzenia od tego co ma wygrać aby poprowadzić go przez część dystansu na określone tempo.

No ale ten co ma wygrać sam nie może sobie pobiec takim tempem? No bez sensu... - dalej dociekałem moim młodocianym umysłem.

fot. FB Półmaraton Gdynia

Nie sądziłem wtedy, że 30 lat później sam będę korzystał z instytucji zająca, choć niestety nie po to aby wygrać zawody.

Dzisiaj pacemakerzy prowadzą grupy na określony wynik. Ich celem nie jest zejść z trasy w połowie, ale precyzyjnie doprowadzić swoja grupę w ściśle określonym czasie na metę. W przypadku niedzielnego półmaratonu można było podczepić się na czasu: 1:20, 1:25, 1:30 ..... i tak aż bodajże do 2:20. Każdy z zajęcy ubrany był w jaskrawą koszulkę oznaczoną czasem na jaki biegnie, a do tego podczepiony miał balonik wypełniony helem, również opisany zakładanym czasem.

Dlaczego warto podczepić się pod pacemakera?

  • Nie Ty martwisz się o tempo. Nie musisz patrzeć na zegarek co 15 sekund. Kto inny robi to za Ciebie. Dzięki temu skupiasz się na tym co najważniejsze - na ekonomii biegu zamiast martwić się tempem i co chwila wprowadzać niewielkie korekty szarpiąc bez sensu sekundy. Pacemaker zazwyczaj zna charakter trasy i nawet jeżeli na łatwych odcinkach robi pewien zapas, to wyłącznie po to, aby mieć z czego zejść na tych trudniejszych. 
  • Aerodynamika grupy. O tym jak pracuje kolarski peleton jest sporo filmików na youtubie. Oczywiście prędkości są tam dużo większe, a opór jest zależny od kwadratu prędkości..... Ale kiedy wieje wiatr to schowanie się w środku grupy i zsumowanie przeciwnych prędkości biegu i wiatru daje już niemałe energetyczne korzyści. Przykładem, że tak właśnie jest może być samotna walka Waldka Misia z kilkukilometrowym podbiegiem pod wiatr na półmaratonie w Gdyni, oraz moja - 30 sekund później, w silnej aerodynamicznej grupie. Waldek cierpiał i biegł wolniej, a ja nie zauważyłem nawet, że wiało. A pole powierzchni mamy podobne i dość duże.
  • Współpraca na wodopojach. Jeżeli woda nie jest podawana w kubeczkach, ale małych butelkach pacemaker zazwyczaj chwyci kilka butelek, które krążą potem w grupie. Zamiast schodzić na prawo i rwać tempo aby chwycić butelkę, a do tego ryzykować zderzenia i wywrotki można spokojnie obiec bufet lewą stroną i po kilkuset metrach na spokojnie wziąć kilka łyków z butelki krążącej w grupie. 
  • Mentalna siła grupy. Wparcie grupy po prostu musi działać i działa. Niezależnie od tego jak wielkim jesteś introwertykiem to endorfiny związane z wysiłkiem fizycznym sprawiają, że już po kilku kilometrach zaczynamy czuć się teamem. Nie trzeba wiele. Nie trzeba z nikim rozmawiać, bo na to i tak rzadko wystarcza oddechu. Wystarczy kilka słów otuchy, kilka słów potwierdzających realizację planu, w stylu "jeszcze tylko 10 km" albo "dajemy dajemy" aby poczuć się, że tworzymy drużynę, a jak to w drużynie - każdy z nas jest odpowiedzialny za dowiezienie wyniku do mety. Tym bardziej, kiedy kapitan dopinguje do wysiłku. 
  • Ciasnota. Biegając razem z balonikiem jest ciasno. Dlaczego więc wymieniam tę cechę jako zaletę a nie wadę? Bo to właśnie ciasnota grupy skupia w sobie wszystkie jej wspomniane zalety. Możesz biec bezmyślnie, wpadając w stany medytacyjne patrząc na plecy biegacza przed Tobą, nie zwracając uwagi ani na krajobraz, teren i aurę. Nie możesz biec ani szybciej ani wolniej, ale nie chcesz tego robić, bo tak jest po prostu dobrze. 
fot. Tomek Bagrowski - Radość Biegania.

Zazwyczaj 2-3 kilometry przed metą orientujesz się, że czas zleciał szybko, życiówka jest praktycznie niezagrożona, sił w nogach zostało na tyle, aby grzecznie podziękować pacemakerowi i uciec do przodu na długi finisz.

Za każdym razem, kiedy trzymam już medal na mecie, stopuję zegarek i wgrywam nową życiówkę na endo zastanawiam się czy mogłem pobiec jeszcze szybciej? Czy biegnąć sam zrobiłbym lepszy wynik? A może peleton z balonikami połknąłby mnie 5 km przed metą i zostawił z tyłu przemielonego i próbującego dobiec do mety dramatycznym Gallawayem? Bieganie jest fascynującą mieszanką inżynierii i humanizmu. Niby wszystko da się obliczyć, ale nie zawsze wygrywa ten, kto jest najlepszy na papierze.


5 komentarzy:

  1. Fajnie to opisałeś, tak, że nawet mnie - zdeklarowanemu przeciwnikowi idei pejsowania otworzyło to oczy.

    Tylko w swoim pierwszym Maratonie (Solidarności 2013 :O) biegłem z grupą bez kontroli tempa. Nie wytrzymałem nawet do 10 kilometra - i zdecydowałem się sam go pilnować. Późniejsze biegi - nawet gdybym chciał - pejsów na czasy <3:00 czy <2:45 zazwyczaj brak. Ale rozważając to nawet teoretycznie - czy zawierzyłbym kilka miesięcy ciężkiej pracy treningowej na barki kogoś innego? Nie - wszak trenujemy też po to aby nauczyć się samemu kontrolować tempo.

    Najbardziej do pejsowania zraża mnie roszczeniowość i hejt które wyłażą, gdy pejsowi jednak się nie uda wykonać zadania. To nie powinno mieć miejsca - zadaniem biegaczy jest stanąć na starcie w pełnej gotowości na wynik, a nie w gotowości na pasywne siedzenie na plecach pejsa. On jest tylko dodatkiem do biegu a nie filarem wyniku

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja mam bardzo małą próbkę testową. Z pacemakerem biegłem 2 (dwa) razy. Półmaraton jesienią na 1:40 i teraz, wiosną na 1:30. Oba ukończyłem minutę przed grupą urywając się 2 km przed metą. W obu przypadkach pejsowie rozegrali bieg z dużym spokojem i pewnością, a zdecydowana większość grupy dobiegła do mety w założonym czasie.

      ALE: sprawdziłem wcześniej życiówki pacemakerów. Biorąc pod uwagę, że są one na poziomie 1:15 to spokojnie mogłem zaufać, że poprowadzą mnie na 1:30. Co innego jakby ktoś rzucił z pejsowaniem się na 1:30 mając życiówkę 1:25. Tutaj taką weryfikację myślę, że rozsądni organizatorzy prowadzą. I nie chodzi o życiówkę sprzed ~5 lat, ale aktualny stan, aktualną formę pozwalającą pobiec 20% szybciej niż zakładany czas.

      "Czy zawierzyłbym kilka miesięcy ciężkiej pracy treningowej na barki kogoś innego?"

      - NIE, idąc na mistrza na pewno nie. Ale chcąc zdać egzamin czeladniczny (czyli mniej więcej to co sam teraz robię) TAK!

      "Wszak trenujemy też po to aby nauczyć się samemu kontrolować tempo."

      A może też po to, aby precyzyjnie wykorzystać wszelkie możliwe, oczywiście uczciwe, bonusy jakie daje bieg - a nie daje trening? Tzw życiówka to splot wszystkich możliwych sprzyjających okoliczności. Jeżeli pacemaker może mi dać nawet ułamek procenta więcej szans na lepszy wynik, oczyścić głowę ze zmartwień (o tempo), pozwolić skoncentrować się wyłącznie na ekonomii ruchu to czemu z tego nie skorzystać?

      Wracając do mojego ostatniego półmaratonu: tempo 4:11 którym go przebiegłem to dla mnie taka granica gdzie panuję jeszcze nad ekonomią biegu a jestem już w fazie zmęczeni i chaosu. W przypadku tego biegu miałem dużo wolnej przestrzeni w głowie aby nie wyjść ani na chwilę w strefę chaosu.

      Usuń
  2. No nic, pozostaje mi czekać, aż poziom biegowy w Trójmieście podniesie się tak, że w biegach postawią pejsów na 2:40 i 2:30:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moen w połówce w Gdyni miał pejsa na łamanie 60 minut, ale odpadł po 5 km.

      Usuń
  3. Główna zaleta to przede wszystkim właściwe oszacowanie tempa, ale wada to tłok na punktach odżywczych.

    OdpowiedzUsuń

Podobne wpisy