wtorek, 12 lutego 2019

Fuerteventura - dzień drugi.


Fajnie się wymyślało alternatywne tytuły do postów Porannego Biegacza z Iten, ale względem samego siebie dystans jest zbyt mały i łatwiej napisać zachowawcze "dzień drugi" zamiast poetyzować pomiędzy Mickiewiczem a Misiem.


Miś jest tutaj całkiem na miejscu. Bo najpierw opisałem to zdjęcie na Insta, że to plaża miejska w Katowicach, a przy kolejnym, gdzie chełpiłem się przebiegniętymi ponad 13 kilometrami w godzinę Adam Baranowski znów zapytał o węgiel. Odpisałem mu taką trawestacją: "Ten rekord nie wziął się z nikąd, lecz z dumy i trudu, ze znoju codziennej pracy, ze stali, z żelaza, z węgla. A węgiel to koks, to antracyt."


Jeszcze kilka dni temu wydawało mi się, że na feriach na Fuerteventurze pobiegnę pewnie symboliczne jeden raz. Bo wiadomo - czynniki wyższe. Jak jedziesz z rodziną i jesteś odpowiedzialny za fajnie spędzony czas to nie możesz biegać maratonów. I chyba w tym ostatnim słowie jest klucz. 

Zawsze do tej pory, kiedy byłem z rodziną na wakacjach planowałem coś epickiego, długie obiegania nieznanych lądów. I czasem się to udawało (np. Garfagnana z Dominikiem) ale częściej zostawałem przytłoczony koniecznością planowania odległych, ciekawych, czasochłonnych tras. 

Dwa krótsze treningi zamiast jednego. To formuła, którą często stosuję także w Gdańsku. Ale to także formuła, którą można stosować wszędzie i nie ciągnąć za sobą długich na kilometr wyrzutów sumienia. Mam oczywiście świadomość, że w ten sposób będę biegał kilka razy po tych samych ścieżkach, że będą to małe pętle albo wahadło. Nie dobiegnę do innego miasta, nie obiegnę wyspy, nie zrobię nic spektakularnego, ALE będę cieszył się codziennością już od pierwszego dnia. Jakbym obiegał po raz dziesięciotysięczny zbiornik Świętokrzyska II. Każdy krok tutaj jest krokiem po księżycowym krajobrazie. Mam na myśli zarówno suche podłoże, czarne wulkaniczne skały, głeboko-żółty piasek, ale też lekkość, inną grawitację, szybkość, która przychodzi latem. 



Rano pobiegłem tylko po bagietkę. Włożyłem 10 euro w kieszeń i kiedy okazało się, że sklep jest od 8:00 przeliczyłem, że mam okazję na 10 km wzdłuż wybrzeża. Atlantyk daje przestrzeń, której nie ma nad Morzem Śródziemnym. Wszystko tutaj jest większe. Znakomicie czuć to biegnąć tuż przed wschodem słońca ukrytego za jednym z wygasłych wulkanów (?). 


Jest już jasno, ale nie widzisz swojego cienia. Jest ciepło, ale wiatr wysusza pot na skórze. Droga wije się lekko do góry i lekko na dół. Wieje chyba bardzo mocno, bo budzą się wszyscy surferzy mieszkający albo w kamperach, albo okolicznych wioskach. Nikogo innego tutaj nie spotkasz o tej porze dnia. Nogi same zaczynają biec coraz szybciej, ale oddech pozostaje ten sam. Nie ważne czy z górki czy pod górkę, bo tutaj (podobnie jak pisał Antoni o Iten) nigdy nie jest zwyczajnie prosto.


* * *

Potem był cały dzień z rodziną. Odkrywanie plaż, na które wiatry przywiały tyle saharyjskiego piasku, że czarne wulkaniczne skały całkowicie się przed nim skryły. Odkrywanie lokalnych rynków, skąd wyszedłem objuczony kilkukilogramową siatką warzyw i owoców. I oczywiście to co Makłowicz poleca najbardziej - przydrożna restauracja serwująca ziemniaki pieczone w soli z sosem moho-roho :)





Może to jakaś anomalia, ale dziś znów było 26 stopni. Pod koniec dnia wyskoczyłem na jeszcze dodatkowe 30 minut biegania. Podjechałem samochodem dokładnie do linii morza, tam gdzie hippisi rozkładają swoje kity, zaparkowałem i ... pobiegłem w prawo. Ponownie nie mam innych słów niż krajobraz księżycowy.


Nie spotkałem tu w trakcie trzech biegów jeszcze ani jednego biegacza. Może to kwestia ogromnej przestrzeni, a może po prostu zajarki osób, które tu przyjeżdżają? Pewnie gdybym miał 20 lat mniej nie popieprzałbym po tych skałkach, tylko elegancko wciągał piankę i wyjmował deskę z bagażnika starego Jeepa.

1 komentarz:

  1. Cześć. Biegałem na Fuerteventura w 2017. Mieszkałem na południe od Rosario w okolicach Caleta de Fueste. Wzdłuż wybrzeża ciągnie się tam idealna w sensie gładkości ścieżka rowerowa; kolarzy ani na lekarstwo, ale biegaczy naprawdę sporo. Chyba Brytole nie kiwają sobie na powitanie tak jak u nas w Gda, bo na moje machniecie ręką niewielu odpowiadało, większość była zaskoczona, niektórzy nawet się potykali z wrażenia :) Biegałem już w kilku "wakacyjnych" rejonach, ale tak dobrze jak na Fuerteventura jeszcze nigdzie mi się nie biegło. Chyba to oznaka, że warto powtórzyć? Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń

Podobne wpisy