poniedziałek, 13 sierpnia 2018

Chudy Wawrzyniec 2018 cz. 3 - Bieg


Scenariusz przed startem wygląda zawsze tak samo. Powietrze ciężkie i gorące. Asfalt lepi się do nóg. Ale kiedy w piątek odbieramy pakiety zrywa się wiatr i zaczyna kręcić piaskiem na parkingu przed szkołą w Ujsołach. Zza gór płyną ciemne chmury. I rozpoczyna się burza. Leje całą noc. Cieszę się, bo będzie chłodniej. Temperatura z 30 stopni spada do 15-stu.


Budzik nastawiam na 2:40 w nocy. Ale budzę się pół godziny wcześniej i nie mogę już zasnąć. Pakuję się starannie i powoli. Uzupełniam bukłak mieszanką wody z izo. Jem jedną kanapkę i banana. Mimo, że to środek nocy czuję się wyspany i gotowy do walki. 500 metrów pokonuję spacerem do busika, który z Ujsoł wiezie nas na Rajczy. Do startu zostało 30 minut... i tak sobie myślę, czy chce mi się wyjmować telefon z torebki strunowej i robić sobie pamiątkowe zdjęcie czy nie... No i wtedy spotykam Asię i Piotra. Jestem trochę w szoku, że Piotr tak doskonale ukrywał ten swój debiut w górskim ultra :) Asia robi nam pamiątkowe zdjęcie.

Jestem zdecydowany na trasę 50+. Mam ją już ułożoną w głowie i wiem, że chcę zrobić dobrze to wszystko co dwa poprzednie razy zrobiłem źle. Pamiętam większość trasy, miejsca, gdzie było lekko, oraz te, w których traciłem nadzieję.

Pierwsze 5-6 kilometrów to asfalt. Bardzo delikatnie ciągnący się do góry, zaraz potem skręt w bok i podejście na Rachowiec. Tę górę się bierze z rozpędu. Nawet jeżeli nie jest się w formie, to nie pamiętam aby poprzednimi razami sprawiła mi jakąś trudność. Połowę biegnę/wchodzę jeszcze po ciemku czając się za plecami kogoś z czołówką. I co ciekawe - na podejściu odpoczywam. Asfalt pobiegłem w tempie ~6:30 min/km, ale z racji, że było trochę pod górkę nie był to tylko przyjemny trucht. Kilka kropel potu pojawiło się na czole. Za to na podejściu jak w pociągu. Wagonik za wagonikiem... nie było sensu wyprzedzać na wąskich ścieżkach, choć co niektórzy, bardziej niecierpliwi tak robili.

Po Rachowcu znów szybki zbieg a zaraz potem dwa podejścia, które poprzednio wyrżnęły mnie jak mokrą ścierkę: Kikula i Wielka Racza. 26-ty kilometr biegu, półmetek...

- To już? - pomyślałem - Już półmetek? I poszło tak sprawnie? Czy czasem trasa w tym roku nie jest jakaś krótsza?

Jedyne o czym mogłem zamarzyć w tej chwili to łyk zimnej wody. Mieszanka izo z wodą w bukłaku strasznie grzała się od pleców i kompletnie nie smakowała. Zjadłem małego batonika bananowo-czekoladowego i wpadłem na minutkę do toalety napić się wody z kranu. Wybiegłem dalej nie więcej niż po minucie postoju. I wtedy pojawił się pierwszy i tak naprawdę jedyny kryzys podczas tego biegu. Coś mi się zamieszało w żołądku i mimo, że przede mną był piękny zbieg zacząłem szukać krzaczka, na którego zaraz puszczę pawia... Przez 5 minut maszerowałem, wyprzedziło mnie kilkanaście osób... w końcu zacząłem delikatnie truchtać... potem coraz szybciej... no i ostatecznie wszystko się uspokoiło.

Trasa do Jaworzyny to "łagodnie wznoszące się i opadające ścieżki". O ile rok temu to był niekończący się dramat i monotonia, tym razem to było coś cudownego. Biegliśmy w grupie czasem 5 czasem 10 zawodników. Tasowaliśmy się, jedni przyspieszali na podejściach, inni na zbiegach, ale nie było zbyt dużo miejsca na marsz. Jaworzynę minęliśmy niepostrzeżenie, a chwilę potem już 37 kilometr i punkt żywieniowy w Przegibku.

- To już? - pomyślałem - Już Przegibek? I poszło tak sprawnie? Czy czasem trasa w tym roku nie jest jakaś krótsza?

Chwyciłem arbuzy, pomarańcze i trochę z rozsądku garść bakalii. Popiłem wodą i herbatą i poleciałem dalej. Wydaje mi się, że tym krótkim jednominutowym postojem wyprzedziłem jakieś 20-30 osób, które delektowały się szwedzkim stołem :)

Fragment podejścia przed Wielką Rycerzową jest najostrzejszy na całej trasie 50+. O ile wcześniej ani razu nie musiałem zatrzymywać się aby załapać oddech tutaj odpocząłem 5 może 10 sekund. Na  rozstaje dróg 50+ i 80+ przybiegam o 10:15. 1 godzinę i 45 minut przed limitem wyboru. Biorę czerwoną opaskę i skręcam w lewo.

Jestem na polanie, wszędzie dookoła mgła. Nie ma nikogo z przodu, ani z tyłu. Chyba pierwszy raz na trasie nastał taki moment. Widoczność na 50 metrów... Biegnę tędy trzeci raz, trzeci rok z rzędu i nie mam pojęcia jakie są widoki w tym miejscu. Pewnie ładne, bo nie stawialiby schroniska PTTK w miejscu bez widoków :)

Kiedy dobiegam do oznaczenia trasy "10 km do mety" zaczynam powoli liczyć. Składam godziny i minuty, dzielę przez kilometry i wychodzi mi, że jeżeli nic się nie wydarzy to złamię 8 godzin!! Muszę jedynie trzymać średnie tempo szybsze niż 10 min/km... Ale przecież przede mną jeszcze to mozolne podejście na Muńcuł.... ech... strasznie go nie lubię. Sam zbieg do Ujsoł też nie jest najprzyjemniejszy. Błoto, kamienie, wąska ścieżka. Można się łatwo pośliznąć, wpaść w jeżyny czy skręcić nogę. Dwa lata temu moje tempo przy sporym wysiłku oscylowało między 10 a 11 minut na km...

- To już? - pomyślałem - Już Muńcuł? I poszło tak sprawnie? Czy czasem trasa w tym roku nie jest jakaś krótsza?

Tym razem znów dałem się nabrać. Muńcuł był 500 metrów i 5 minut dalej :) Ale i tak poszedł sprawnie. Na tyle, że kiedy zobaczyłem napis "5 km do mety" byłem niemal pewny, że uda się złamać 8 godzin.


Nie jestem mistrzem w zbieganiu. Mając taką wagę jest to sporym wyzwaniem dla nóg, ale skoro czułem się wyśmienicie, nic mnie nie bolało, nie miałem żadnych odcisków i przede wszystkim dopisywał mi świetny humor - postanowiłem trochę przyspieszyć. Zacząłem zbiegać w tempie ~7 min/km. I tak się rozbujałem, że kolejne 5-8 osób padło moją ofiarą. Nie udało mi się wyprzedzić tylko kolegi w czerwonej czapeczce, którego już prawie prawie dochodziłem, ale ten obejrzał się - zrobił minę jakby gonił go niedźwiedź i kilkanaście zakrętów dalej zniknął mi z oczu :)

Kiedy kilometr przed metą mijałem mostek na wezbranej rzece Cichej znów poczułem to szczęście, które sprawia, że nawet takiemu chłopowi jak ja łzy napływają do oczu. Dalej poszło już szybko. Dzieci i żona na mecie. Tradycyjne wbiegnięcie w czwórkę i gratulacje od Krzyśka Dołęgowskiego. Ależ ja byłem szczęśliwy!!!

7 godzin 41 minut !!! Miejsce 104



To mój najlepszy start w życiu. Miałem ochotę kręcić się po mecie do wieczora. Zjadłem posiłek, wypiłem piwo, dzieciaki wyjadły innym biegaczom ciastka ;) Do domku wróciłem wziąć prysznic i zjeść drugi obiad. Ale tak mnie nosiło, że nie wytrzymałem i wyciągnąłem całą rodzinę na ceremonię zakończenia i dekoracje laureatów. I chyba to był dobry pomysł, bo moje córki wygrały od Solgara całą siatkę suplementów dla rodziny. A konkurs polegał na tym "które dziecko pierwsze wbiegnie na scenę" :)



Jedyne czego mi brakowało, to przełamywania kryzysu. Po prostu taki nie nastał. Do tej pory zawsze podobało mi się w ultra to, że kiedy wydaje Ci się, że już nie dasz rady biec dalej, wystarczy to przeczekać, a godzinkę później truchtasz jak nowy-ty. Tutaj było za krótko. Te 53 kilometry pokonałem za jednym zamachem... Będzie kusiła mnie ta 80-tka...

I jeszcze jako appendix do ujsolskiej trylogii moich wpisów:

Dzień po biegu zabrałem całą rodzinę na Wielką Raczę. 1236 metrów. Byłem tutaj już 4 raz w życiu, ale wreszcie udało się zobaczyć coś więcej niż 50 metrów mgły :)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy