poniedziałek, 9 maja 2016

Dookoła Jeziora Łebsko czyli jak w jeden dzień zobaczyć pustynię, morze, bagna i zjeść domowe ciasto w skansenie

To będzie naprawdę długa relacja, bo dużo się działo w sobotę. Jednak dla wzrokowców, lub tych, którzy mają tylko 4 minuty czasu zmontowałem teledysk z trasy dookoła jeziora Łebsko:


Ta wyprawa chodziła za mną od 1,5 roku. Zacząłem ją planować jeszcze w 2014, kiedy chciałem wyciągnąć Joszcziego z małżonką pod pretekstem balu karnawałowego w Łebie. Prawdziwy cel tej wyprawy miał być taki, że kiedy kobiety pójdą spać - a my w środku nocy wybierzemy się z czołówkami na głowach na trasę dookoła jeziora Łebsko. Wtedy jednak plan się nie powiódł. Nie wiem nawet czy Michał radził się ze swoją drugą połową, ale moja, kiedy to usłyszała, stwierdziła że jestem nienormalny i nie będzie jechać do Łeby pod pretekstem jakiegoś balu :)

Minęło półtora roku, a Łebsko nie dawało mi spokoju. Po pierwsze - jest 110 km od mojego domu, a to niewiele ponad godzinę jazdy. Po drugie Łebsko to jezioro z pierwszej dziesiątki największych jezior w Polsce. Każdy zbiera "swoją koronę" - zaś moją są największe polskie jeziora.

Minus był jednak taki, że 60 km obwodu to trochę za mało na wielką wyprawę przez dzień i noc, ale też za dużo na zwykłe niedzielne wybieganie. W końcu zrobiłem chłopakom prostą ankietę: 4 terminy do wyboru - jeżeli nikomu nic nie będzie pasowało, jadę sam. Po godzinie wszystko było jasne: 7 maja, sobota - tego dnia jedziemy do Łeby: Michał, Dominik i ja. A Stasiu jest głupi bo dwa miesiące temu skręcił sobie kostkę i nie może biegać. Jedziemy we trzech.

* * *

W tym momencie muszę przejść do małej dygresji. Czytając mojego bloga od czasu do czasu można natknąć się na Kamila. Najczęściej Kamil jest zawoalowany w stwierdzeniu, że najważniejsze w bieganiu to być szybszym od sąsiada - cała reszta się nie liczy. To przez Kamila właśnie, po tym jak cztery razy z rzędu wyprzedził mnie na 10-tce w Gdyni zacząłem biegać dłuższe dystanse. To z nim ścigałem się na półmaratonie w Iławie, kiedy to upił mnie dzień przed biegiem, aby potem ze mną wygrać ;) I także z Kamilem stoczyłem morderczy pojedynek na 5 kilometrowym biegu z cyklu "dzielnice biegają" kiedy to JEDYNY raz padłem po przekroczeniu mety i przez dwie minuty nie byłem w stanie się podnieść łapiąc powietrze jakby właśnie właśnie wyłowili mnie ze stawu po 5 minutach pod wodą. Kamila też kiedyś namówiłem na start w 33-km biegu przy upale powyżej 30 stopni dookoła jeziora Narie... i do soboty był to najdłuższy jego bieg...

- Cooo? Ja nie przebiegnę 60 km?? Już bym dawno przebiegł gdybyś mi to zaproponował!

Sąsiedzkie piątki sprzyjają składaniu obietnic. A że jesteśmy ludźmi honoru, odpowiedziałem najprościej jak można:

- Sobota 7 maja. Biegniemy dookoła Łebska. To co?

- Wiolka, a co robimy w sobotę 7 maja? - Kamil odbił piłeczkę w jedynym słusznym kierunku, czyli w kierunku swojej małżonki.

- Eeeee, nic. - odpowiedziała Wiolka.

Spojrzeliśmy się na siebie szorstkim sąsiedzkim wzrokiem i duch rywalizacji zaczął stawać się ciałem. 

* * *

Dzień przed biegiem miał w sobie coś jednocześnie typowego i nietypowego. 60 km to takie krótkie ultra. Z jeden strony kiedy robię 30 km w niedzielę rano to biorę jedynie bidon wody ze sobą i wybiegam. Natomiast kiedy spojrzałem na mój plecak przed ledwie dwa razy dłuższym dystansem - wyglądał jakbym jechał na tydzień w las. Wiem jednak jedno - żadnego biegu powyżej 42 km nie wolno lekceważyć. Nauka z Niepokornego Mnicha 2015 siedzi głęboko w mojej głowie. 


Kiedy zobaczyłem swoją wyprawkę na zdjęciach, a dzieciaki niepostrzeżenie wypiły mi izotonik, stwierdziłem, że zdążę jeszcze przed zamknięciem wpaść do biedronki. Nie śmiałem się nawet bardzo kiedy spotkałem tam Dominika myszkującego przy drożdżówkach i Kamila z pełnym koszykiem :D

Prognozy na sobotę były aż za dobre. Miało być bezchmurnie i w okolicach 20 stopni. Resztę wieczoru spędziłem na czytaniu na innych blogach relacji z wypraw dookoła Łebska szukając ewentualnych porad. Wyprawy, na które trafiłem były wyłącznie rowerowe. Przewijały się w nich dwa elementy:
  • mega błotnisto-bagnisty południowy brzeg jeziora
  • 17 km po piasku podczas pokonywania brzegu pólnocnego
Zaproponowałem, abyśmy pokonali jezioro odwrotnie do ruchu wskazówek zegara, aby przy porannym chłodzie zaliczyć część pustynną, zaś na deser zostawić sobie bagna.

* * *

Zasnąłem nawet wcześnie, bo przed północą. Budzik o 4:30 był całkiem akceptowalny. Moje ciało astralne nie protestowało tylko sprawnie wróciło do fizycznego. Punktualnie o 5:00 ruszyłem z osiedla po drodze zbierając chłopaków. Nikt nie zaspał i nikt nie spękał :)



W Łebie byliśmy około 6:40. Termometr w samochodzie pokazywał 5 stopni. Ruszyliśmy więc w dwóch warstwach, ale już po kilku minutach rozbieraliśmy się do koszulek. 

Pierwsze 7 km to trasa po asfalcie i betonie ścieżką między drzewami. Dominik zaczął się nawet niepokoić czy czasem nie jest wybetonowana cała droga. Droga z betonowej dyskretnie zamieniła się w zwyczajną utwardzoną leśną ścieżkę. Biegliśmy prosto przed siebie i chyba mało kto spodziewał się, że w trakcie dnia zobaczymy tak szerokie spektrum widoków. Pustynia, morze, bagna i folklor. Takie rzeczy tylko w Słowińskim Parku Narodowym!

Pustynia



Ja byłem w Łebie pierwszy raz w życiu. Mimo, że mieszkam nad morzem i widzę morze kilkadziesiąt razy w roku, kiedy weszliśmy na pierwszą z wydm stanąłem i zaniemówiłem. Ogrom piasku wydawał się tak duży, że z powodzeniem można by tutaj kręcić Faraona :)

Ponad kilometr zajęło nam zanim dostaliśmy się do linii morza. Wydma, którą kilkanaście kilometrów później wracaliśmy w stronę lądu była jeszcze dłuższa i przedarcie się przez nią to niemal trzy kilometry wędrówki po piasku.
 


Morze

Kilkanaście kilometrów liną morza nie spotykając w tym czasie absolutnie żadnej żywej duszy dało poczucie takiej wolności, po jaką ludzie jeżdżą w góry. W sobotę o 8 rano w odległości ~10 km od najbliższego wejścia na plażę była na wyciągnięcie ręki. Bieg po piasku (tym mokrym przy samej linii wody) nie stanowił żadnego problemu. Tylko słońce coraz mocniej piekło w kark. Generalnie miałem wrażenie, że w trakcie całej wycieczki słońce tak kręciło po niebie aby zawsze piec mnie w kark!


Po wyjściu z pustynno-morskiego etapu naszej trasy wytrzepaliśmy piasek z butów i polecieliśmy szukać południowych bagien.


Skansen

Kolejne kilometry to malutkie wioski takie jak Łokciowe (nie wiem czemu, ale ta nazwa wprowadziła nas w bardzo dobry humor poprzez skojarzenie z Pępkowym). Tutaj zatrzymaliśmy się na chwilę w pierwszym sklepie, który napotkaliśmy na trasie (~30 km) aby uzupełnić płyny.

Kawałek dalej wieś Kluki przywitała nas napisem, że jest to "wieś w kratę". Chodzi o nawiązanie do specyficznej architektury domów. Praktycznie cała wieś wygląda jak Muzeum Wsi Słowińskiej czyli skansen, którym de facto jest. Nas najbardziej urzekła Pani w małej budce sprzedająca domowe ciasto. Każdy z nas wziął po dużym kawałku sernika albo jabłecznika i naprawdę tylko żałować mogliśmy, że nie mieliśmy większych plecaków aby zaprać trochę do domu.



Jezioro

W trakcie naszej całej wycieczki, w tym momencie już 35-kilometrowej "dookoła jeziora" zorientowaliśmy się, że tak naprawdę ani przez chwilę nie widzieliśmy jeszcze Łebska! Namówiłem chłopaków, że opuszczając Kluki musimy nadłożyć 3 km drogi i podbiec na wieżę widokową, o której wcześniej czytałem, że to najlepsze miejsce do zobaczenia jeziora w całej okazałości.



Bagna

Po sesji fotograficznej na wieży widokowej wróciliśmy do Kluk i odbiliśmy żółtym szlakiem w kierunku mitycznych bagien. Być może trafiliśmy na porę suchą, bo podobno po deszczu każdy kto zdecyduje się pokonać ten zapomniany przez ludzi szlak wychodzi w błocie po kolana. Owszem, było trochę błota, ale dla kogoś kto biegł Łemkowynę w 2014 roku, to było naprawdę nic wielkiego. W wielu miejscach gdzie faktycznie była szansa na wciągnięcie buta były wybudowane drewniane mostki. Szkoda tylko, że był to tak krótki, bo ledwie kilkukilometrowy odcinek. Bardzo klimatyczny, blisko natury, pachnący błotem i łąką.



Droga do Łeby

Po wyjściu z bagien trafiliśmy na wieś o nazwie Izbica. Idąc dalej żółtym szlakiem liczyliśmy na jeszcze jedne bagna, za miejscowością Gać, i owszem były, ale po lewej i po prawej zaś środkiem szła leśna droga na upartego przejezdna nawet dla samochodów. Mieliśmy już pokonane 50 kilometrów. Upał palił w kark (temperatura dochodziła do 24 stopni) i zamiast biec - więcej marszobiegliśmy po prostu sobie gadając. Do żywszego biegu zebraliśmy się dopiero w ostatniej wsi przed metą - Żarnowska.


Nie wiem czy to świadomość końcówki, czy po prostu efekt nagłego przypływu sił po 55 kilometrze, ale nasz bieg zaczął bardziej przypominać dobrą zabawę biegową z chwilami sprintu dla funu niż męczarnie jakimi był jeszcze godzinkę temu.

Do punktu wyjścia dotarliśmy po 8,5 godzinach zaliczając od 58,5 do 60 km w zależności od GPSu.  Najwięcej zadowolenia z biegu miał chyba Kamil, który zaliczył prawdziwy dublet. Jednego dnia pokonał po raz pierwszy w życiu zarówno dystans maratonu jak i dystans ultra. Co więcej - wyglądał chyba najbardziej świeżo z nas wszystkich!!



Jednak to co najlepsze, dopiero miało nas spotkać. Nasze małżonki zrobiły nam TAKĄ kolację, że ledwie mieściła się na 3 metrach kwadratowych stołu....

Nie skłamię za mocno mówiąc, że niewiele więcej pamiętam z soboty :)

To był przepiękny krajobrazowo bieg. Było dziewicze, nieskażone ani parawanem ani plażowiczem morze, była pustynia, były mokradła, domowe wypieki, tama zrobiona przez bobra, cztery tłuste sarny kilka metrów przez nami, lis w krzakach, pełno ptactwa i obiad po powrocie.

* * *

A niedzielę spędziliśmy tak:

3 komentarze:

  1. Uwielbiam tego bloga, rozśmiesza mnie zawsze do łez.. A kącik melomana sprawia, że łza się w oku kręci z zupełnie innych powodów.. To chyba kwestia tego samego rocznika i podobnych przeżyć. . :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetna relacja! Aż sama nabrałam ochoty na tę trasę. Ale na razie musiałabym ją chyba podzielić na 3 etapy :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Blog ciekawy. Z samym bieganiem ma bardzo niewiele wspólnego (polecam warszawskiego biegacza) to bardziej turystyka piesza - ale zaglądam bo autor pióro ma lekkie w przeciwieństwie do wagi. ;-) Warszawski Biegacz trasę powyższą skróciłby o 75% czasu autora. W kwestii epistolarnej to i tak jeden z najlepszych blogów w sieci.

    OdpowiedzUsuń

Podobne wpisy