poniedziałek, 7 marca 2016

Halo! Halo! Czy ja biegłem dziś jakiś maraton?!

- Jakie to jest chore... - takimi słowami zameldowałem swoją pobudkę Michałowi na messengerze.
- Nic nie mów :D - odpisał po kilku minutach.

Była niedziela rano. A dokładnie 5:08 rano.


Nie wstawałem tak wcześnie aby pobiegać już od bardzo dawna. (Ostatni raz na ŁUT150, choć tam, to było ekstremum, bo w ogóle się nie kładłem, a i sama historia ma drugie dno) Dzień wcześniej próbowaliśmy jeszcze namówić Dominika na niedzielne poranne wybieganie, ale Dominik przeżywa swoje La vita e bella i jak tłusty kot pławi się w swoim wygodnym życiu. Pobudka o 5 rano byłaby wyjściem poza strefę komfortu.

Ja na szczęście mam bieganie w głowie poukładane na tyle, że jednocześnie chcę i muszę. Chcę bo bieganie jest fajne, a stany w trakcie i po bieganiu są uzależniające. Muszę dlatego - aby nie umrzeć na zawał siedząc przed TV z piwem w ręku.

Z tego właśnie powodu, kiedy Michał zaczął snuć swój pomysł na niedzielny poranek, co by wstać o 5-tej, pobiec na koniec molo w Sopocie i przez 11-stą wrócić do domu - wiedziałem, że pobiegnę, niezależnie od tego czy będę chciał czy musiał, czy po trochu jednego i drugiego. Oczywiście droczyłem się sztandarowym tekstem, który zazwyczaj pada z ust  Michała: Będę albo punktualnie albo wcale - ale ani przez chwilę nie wątpiłem, ze spotkamy się na rogu Łostowickiej i Kartuskiej.

Po przebudzeniu snułem się po domu nie bardzo wiedząc jak się zacząć zbierać do wyjścia. Przejrzałem lodówkę i znalazłem resztkę kaszy gryczanej z wczorajszego obiadu. Zjadłem ją z sadzonym jajkiem. Naprawdę nie rozumiem jak można zaczynać dzień od owsianki :D Przygotowałem izotonik z wody, miodu i soku z limonki, ubrałem krótkie legginsy, na uszy złożyłem słuchawki, włączyłem Brave - Marillion, wyszedłem przed blok i po raz kolejny tego poranka pomyślałem to samo:

- Jakie to jest chore...


Mimo, że Brave zaczynał snuć się w moich uszach czułem, że jest totalna cisza. Na drogę wyskoczyła sarna i przebiegła kilkanaście metrów przede mną. Odruchowo obejrzałem się za plecy szukając dzika albo niedźwiedzia. Ale byłem sam.

Po niecałej pół godzinie czekałem tam, gdzie miał być Michał. Tym razem byłem punktualnie, ale Michała nie było wcale.


Kiedy wyjąłem telefon aby do niego napisać zgasły wszystkie latarnie. Symbolicznie skończyła się noc. Michał odpisał - 1 minuta.

Nasza droga na molo w Sopocie miała mieć 20 kilometrów. Drugie tyle aby wrócić. Od października nie biegałem takich dystansów. Co więcej - ostatnie dwa tygodnie nie biegałem wcale. Jakiś mięsień/ścięgno/nerw ciągnie mnie w pośladku i odpuściłem bieganie na ten czas. Teoretycznie założyłem, że biegnę tak daleko, na ile pozwoli mi moja dupa, a jak będzie źle, to zakładam słuchawki i wracam marszem do domu.

Pierwszy przystanek zrobiliśmy na 10 kilometrze na stacji Lotosu przy Multikinie. To już nasz tradycyjny pit-stop w drodze nad morze. Bardzo ciężko jest się oprzeć i nie wypić tam kawy.


Dupa działała w porządku, więc posileni kawą i marsem ruszyliśmy w kierunku morza. Kiedy wbiegliśmy na promenadę NAGLE z naprzeciwka wyłoniła się znajoma twarz. To, że znajoma, powiedziała nam intuicja, bo prędkość poruszania tejże postaci nie pozwoliła dostrzec detali. Michał stwierdził, że prędkość była tak duża, że zobaczył ją tylko w czerni i bieli. Ja także widziałem tylko kształt i aurę. Poczuliśmy podmuch i spojrzeliśmy się na siebie porozumiewawczo mówiąc jednocześnie - Poranny Biegacz!

Generalnie bieganie promenadą z Gdańska do Sopotu to ciekawe doświadczenie. Biegaczy jest dość dużo, co za tym idzie cały czas kogoś witasz i pozdrawiasz. Co chwila jednak poza zwyczajnym anonimowym: cześć!, cześć!, cześć mówisz nagle OOO CZEŚĆ Agata!, OOO CZEŚĆ Zibi!!

Na molo w Sopocie nie było ani słońca, ani zbytnio nie było miło. Nie leżeliśmy na ławkach jak w październiku, tylko dość szybko zebraliśmy się w powrotną drogę. Zdążyłem tylko po raz kolejny tego dnia pomyśleć - Jakie to jest chore...

Tradycyjnie do 25 kilometra biegło się fajnie, ale w okolicach Brzeźna zacząłem Michałowi marudzić. -A może tak trochę Gallowayem, co? Michał mnie jednak twardo pacyfikował mówiąc: -Wiesz, co? Do 30 km non stop biegniemy a potem zobaczymy.

Kiedy minął 30 kilometr próbowałem negocjować. - Ty już Michał biegnij sobie przodem do domu, a ja jakoś dam radę spokojnie z tyłu. Wydawało mi się do dość dobrym fortelem, bo nie od dzisiaj wiemy, że Michał uwielbia biec swoim tempem bez odwracania się częściej niż co 5 kilometrów :) Tym razem jednak coś nie wyszło. Michał odparł żołnierskimi, prostymi słowami - Nie. Biegniemy razem. Hmmm coś mi się wydaje, że to nic innego jak trening psychiki przed Rzeźnikiem w 2017-tym prawda? :)

Dotarliśmy wspólnie do 35 kilometra. Ja się już ledwo snułem. Zacząłem nawet stosować triki ultrasa i przed każdym 50 centymetrowym wzniesieniem  kategorycznie oznajmiałem - Żaden szanujący się ultras nie wbiega na górki!! Michał był twardy. Wbiegał na mrugającym zielonym na każde przejście, odwracał się i krzyczał - Dawaj, dawaj, zdążysz!

W końcu, dotarliśmy do 37 km, gdzie nasze drogi się rozdzielały. Moje szczęście nie miało granic. Mogłem sobie samotnie WEJŚĆ Łostowicką w górę! :)



Ostatnie 4 km nawet sobie trochę truchtałem. Ale jeżeli tylko miałem ochotę pomaszerować korzystałem ze swojego prawa bez pytania. Do domu trafiłem po 5 godzinach od wyjścia pokonując 41 kilometrów i 100 metrów.

- Nie liczy się! - napisał mi na endo Waldek
- Nie chciało Ci się dokręcić jeszcze jednego? - chwilę potem powiedział mi Kamil.

Halo! Halo! Czy ja biegłem dziś jakiś maraton?! :D

* * *
EPILOG: Po południu pojechaliśmy z żoną i dziećmi do sklepu obejrzeć wózki biegowe. Oglądaliśmy, składaliśmy, rozkładaliśmy ruszaliśmy metr do przodu i metr do tyłu. W końcu żona mówi do mnie: - No przebiegnij się!  Odpowiedziałem krótko - Nie.


2 komentarze:

  1. Hehehe, poznałem Was z daleka:) Zazdrościłem, że możecie sobie spokojnie potruchtać:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czyli jednak gonił Ciebie predator, tak jak przypuszczaliśmy :)

      Usuń

Podobne wpisy