środa, 27 stycznia 2016

Cieżka droga na Pachołek czyli wędrówka w poszukiwaniu klubów go-go i kokainy

Nigdy nie sądziłem, że pokonanie 25 km w Trójmiejskich lasach może zająć niemal 4 godziny. I przy takim tempie dostanę nieźle w kość. Nawet w biegach górskich takie czasy to ślizganie się na granicy limitu, ale kiedy nawierzchnia składa się z błota, lodu i kałuż, a do tego biegniesz w nocy i robisz 600 metrów przewyższenia - nie jest to już takie dziwne.


A zaczęło się od tego, że w piątek, tak sobie z Michałem wymyśliliśmy, że mam wolny wtorkowy wieczór i możemy pobiec coś dłuższego, że fajnie by było pobiegać z 4 godzinki. Oczywiście myślałem, że będzie to mniej więcej 35 kilometrowa wyprawa w spokojnym tempie. W piątek w Trójmieście leżał śnieg i dalej padał. Temperatura kilka stopni poniżej zera dawała nawet nadzieję na rychłe wyciągnięcie nart biegowych. Dzisiejszy bieg miał być piękną wieczorną przygodą, z czołówkami ustawionymi na najniższą moc, bo przecież będzie biało i będzie świecił księżyc i praktycznie światło niemal nie będzie potrzebne.

Kiedy biegliśmy w sobotę dookoła jeziora Tuchomskiego i kiedy przebijaliśmy się przez zaspy bawiąc jak dzieci ciężko było przewidzieć, że śnieżna zabawa tak szybko się skończy.

Skończyła się. Nie rozumiem tego, dlaczego jak byłem mały to zima trwała trzy miesiące. Za oknem błoto. Przynajmniej nie wieje i nie pada. Ale błoto na obrzeżach lasu wchodzi do buta od strony kostek. W lesie jest jeszcze bardziej zdradliwie. Można stanąć na lód, pośliznąć się trafić tyłkiem w błoto by marudzić potem przez pięć minut jak Stasiu: Ale to błoto jest zimne! Można też zagapić się na sekundę i wylądować po kostkę w kałuży. A podchodząc na Głowicę można nawet dreptać w miejscu, jak się założy płaskie buty :) To tylko 122 metry, ale wspólnie uznaliśmy, że to taka nasza  miniaturka łemkowskiej Cergowej.

Zjawiło się nas trzech. Michał, Stasiu i ja. Dominik jedzie biegać do Bergen i trenuje tylko na siłce :) Zaparkowałem na Wiszących Ogrodach i mimo bardzo błotnistych okoliczności zakładając plecak biegowy byłem naprawdę szczęśliwy! Po raz pierwszy od czasów Łemkowyny 150 biegnę z plecakiem!! Trzy miesiące robiłem tylko króciaki głownie dookoła domu bez picia ani jedzenia. A dziś w plecaku miałem kilka batonów, puszkę coli (której ostatecznie nie wypiłem), magnez i dwie 0.5 litrowe butelki wody. I jeszcze jedną niespodziankę...

Będąc szczęśliwy jak gimnazjalista idący na dyskotekę przemyciłem do plecaka 1 puszkę piwa. Chciałem ją wypić z chłopakami gdzieś w trakcie biegu, ale nie mogłem się powstrzymać i kiedy tylko włączyliśmy GPSy poprosiłem abyśmy rozpoczęli tę wyprawę marszem i otworzyłem piwko. Jedno na trzech! Huh! :)

Można było zacząć wyprawę. Przez las! Na Oliwski Pachołek. Chłopaki pokierowali się na zielony szlak. Każdy to pobiegał kilka razy po TPK wie, że to jest zdecydowanie najcięższa ścieżka przez te lasy. Na podejściach sapiesz jak lokomotywa, a zbiegi są często tak techniczne, że walczysz z grawitacją. Więcej ma to wspólnego z survivalem niż czystym biegiem. Tym bardziej na błocie. Zielony szlak to także końcówka TUTa, którego zimowa edycja już za kilka dni. Śniegu nie będzie. Będzie jeszcze więcej błota :)

O! Sarenki! Szkoda, że zdążyły uciec.
Pachołek osiągnęliśmy po ponad 2 godzinach walki i 14 kilometrach na zegarkach. Piękne zdjęcia wychodzą z tej wieży, ale niestety też trochę wieje. Piwo mieliśmy tylko jedno, a do tego dawno wypite więc nie potowarzyszyliśmy za długo chłopakom z Oliwy i ruszyliśmy w drogę powrotną.


Niebieski szlak jest znacznie łatwiejszy, choć też zaczyna się dość mocnym jak na TPK podejściem. Potem było już trochę łatwiej jeżeli chodzi o wzniesienia, ale wyrżnąć na kawałkach poukrywanego w błocie lodu można się było przez całą naszą wycieczkę.

TPK potrafi zadziwić. Czasem da się polecieć fajne szybkie krosowe biegi, by innym razem przygotował nam drogę przez mękę. W biegach terenowych mnóstwo zależy od pogody, a co za tym idzie - podłoża.

Ale dlaczego tak  się cieszę po tych 4 godzinach walki w tempie 9 min/km?
.
.
.
.
.

"Chciałbym o czymś wspomnieć… Przygotowałem się. Witajcie. Niezły wjazd, co? Pewnie dlatego to miasto grzechu. Może nie wyglądam, ale jestem samotnikiem. Uważam siebie za jednoosobowe stado wilków. Gdy pojawił się Doug, wiedziałem, że to swojak. Moje stado powiększyło się o jednego. Było dwuosobowym stadem, ale wpierw byłem sam. Potem dołączył Doug. Pół roku temu, gdy Doug nas zapoznał, pomyślałem sobie „Chwila, czy to możliwe?” Teraz wiem. Do stada dołączyły dwa kolejne wilki. Cztery wilki. Błąkające się po pustyni. W Las Vegas. W poszukiwaniu klubów go-go i kokainy."

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy