poniedziałek, 8 czerwca 2015

Relacja z Grand Trail des Lacs et Chateaux - Surister, Belgia. 30-V-2015


Do tej pory belgijskie Ardeny znałem głównie z relacji F1 z toru Spa Francorchamps. To tutaj Robert Kubica w 2010 roku stał na najniższym stopniu podium. Pamiętam, że ten tor słynie z największych przewyższeń wśród torów F1. Dodatkowo często zdarza się, że deszcz pada tylko po jednej jego stronie. Jak to w górach. Ardeny nie są zbyt wysokie. Najwyższe szczyty to ledwie 600 metrów wysokości, ale poza tym wszystko jest tutaj jak w górach. 30 maja przebiegłem je tempem trochę wolniejszym niż Kubica 5 lat temu, jednak przez większość biegu zza wzniesień dochodził do mnie ryk silników sesji kwalifikacyjnej do wyścigu z cyklu Formuły Renault.


Do niewielkiej, malowniczej wioski Surister dotarłem w piątek około 18:00. Na miejscu były już Karolina i Arleta, które podobnie jak ja znalazły się tutaj dzięki Gabrysi i Krzyśkowi - czyli ekipie Łemkowymy. Nasze relacje wygrały w konkursie, którego nagrodą był udział (zakwaterowanie, wyżywienie i pakiet) w biegu Grand Trail des Lacs et Chateaux.


Christophe - organizator biegu - ulokował nas w domu, jak domniemuję - należącym do jego rodziny i będącym jednocześnie biurem zawodów i metą wszystkich biegów. Czuliśmy się w pewnym sensie jak goście specjalni, bo miejscówka była pierwsza klasa. Po szybkiej akomodacji wybraliśmy się po odbiór pakietów. W jego skład poza numerem startowym i kilkoma ulotkami wchodziła buffka oraz ... plastikowy kubek. W pierwszym momencie nie doceniłem pomysłowości tego gadżetu, jednak wieczorem wnikliwie studiując listę obowiązkowego wyposażenia zauważyłem, że kubek jest obligatoryjny! Dlaczego był on niezbędny wspomnę przy okazji akapitu o punktach żywieniowych..

Wieczór zleciał bardzo szybko. Po tradycyjnym pasta party (tak naprawdę pierwszy raz w życiu brałem udział w tradycyjnym przedbiegowym pasta party) miała miejsce wieczorna odprawa i kilka wykładów (po francusku). Szkoda, że nie znam dość dobrze francuskiego, bo zostałbym dłużej ;)

Tym razem, w przeciwieństwie do Niepokornego Mnicha, spędziłem wieczór na dokładnym zapoznaniu się z mapą i skompletowaniu wyposażeniu biegowego. Wiem, że to niby "tylko" 60 kilometrów, ale nigdy już nie będę lekceważył żadnego biegu górskiego. Od czasu Mnicha zrzuciłem 6 kg. Ostatnie tygodnie dobrze pobiegałem i odpowiednio wypocząłem. Żywiłem się zdrowo, a w trakcie podróży zamieniłem tradycyjnego macdonalda na sałatkę ze świeżych warzyw. Zamierzałem ukończyć ten bieg i to w stylu z jakiego będę zadowolony.


Kiedy tuż przed pójściem spać rozpętała się spora ulewa myślami byłem przy błocie z Łemkowyny. Ale tamten bieg sprawił, że nigdy nie będę obawiał się mokrego biegania. Nie przestawało padać. Zasnąłem nie wiedząc czy rano ulewa wciąż będzie trwała...

Kiedy się obudziłem o 6:00 rano powietrze wciąż pachniało górskim deszczem, temperatura była bliska 10 stopni. Zjadłem jedną bułkę z dżemem, założyłem przygotowane wieczorem ubranie wybierając opcję B - czyli tę z długim rękawem i razem z Karoliną poszliśmy szukać autobusu, który miał nas zawieść na linię startu do oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów Robertville. Zamiast słuchawek do ostatniej wolnej kieszonki mojego plecaka schowałem aparat. Kijki zostawiłem w bagażniku. Chyba bardziej by mi przeszkadzały na zbiegach niż pomagały na podejściach.


10 minut przed startem odbyła się jeszcze jedna odprawa, tym razem zarówno po francusku jak i angielsku. Mamy szukać strzałek i tasiemek na drzewach. Te ostanie 10 minut przed startem to zawsze dla mnie najgorszy moment. Nie mam stresu, nie walczę przecież o podium. Po prostu zadaję sobie pytanie "CO JA TUTAJ ROBIĘ?". Zawsze z takim samym niedowierzaniem spoglądam na kilogramy sprężystych mięśni, tętnic gotowych tłoczyć krew z niebywałą skutecznością, ścięgien gotowych do największych naprężeń. Dramatycznie szukam chociaż jednej osoby, od której mogę być szybszy. W ultramaratonach nie ma ludzi z przypadku. Nikt nie zapisał się dla podziwiania widoków. Chociaż limity na punktach tym razem są tak duże, że sprzyjają spacerowiczom - nikt nie zamierza spacerować. Chciałbym już wystartować, wybiegać tę adrenalinę i rozpocząć spokojne, wielogodzinne truchtanie do mety. Za namową Stasia kupiłem kilka batonów proteinowych. Pierwszego zjadam czekając na start, kolejnego chowam do najbliższej kieszonki. Zamierzam jeść przynajmniej co godzinę. Bukłak będę uzupełniał do pełna na każdym punkcie bez kalkulowania czy jest dość pełny aby biec dalej bez napełniania.

Znajdź dwie ręce w górze nad Japończykiem. Cztery głowy w prawo to ja! :)
Robimy pamiątkowe zdjęcie i ruszamy. Od razu w las. Od razu wąską ścieżką. Grzecznie, gęsiego. Po pierwszym kilometrze wszyscy się zatrzymują. Znak nie prowadzi jednoznacznie w żadną stronę. Powstaje lekkie zamieszanie i korek. Przeciskam się bokiem i odnajduję Karolinę. Razem przez pokrzywy skaczemy do przodu decydując się na jeden z kierunków. Za nami biegnie jeszcze dwóch Holendrów. Po 300 metrach odnajdujemy kolejne oznaczenie i jesteśmy pewni, że to dobra ścieżka. Wołamy tych z tyłu aby biegli za nami. Ale... tam nikogo nie ma. Trudno, są znaki, więc biegniemy. Meandrujemy leśną ścieżką przez kolejne 700 metrów. Za nami wciąż nikogo. Okazuje się, że przebiegamy ponownie około 100 metrów od miejsca gdzie grupa wpadła w rozterkę. I wszystko staje się jasne. Cała reszta nieświadomie skróciła drogę o około 1 kilometr. Jedynie dwójka Holendrów, Karolina i ja przebiegliśmy poprawnie przypłacając tę uczciwość totalnie ostatnim miejscem w stawce z kilometrową stratą do grupy.

Wszystko przestaje mieć jednak znacznie, kiedy przed oczami na pierwszym wzniesieniu dostajemy taki widok.

Po kilku kilometrach doganiamy pierwszych biegaczy i powoli przesuwamy się w górę stawki. Wciąż jednak mamy czas aby zatrzymać się przy krowach czy kolejnym świetnym widoczku.


Po 10 kilometrach i pokonaniu pierwszego wzniesienia wbiegamy do jednego z dwóch miasteczek, jakie będziemy mijać na trasie biegu. To Malmedy. Bardzo blisko wspomnianego we wstępie toru F1. Chwilę później rozpoczniemy dość mozolne podejście zwieńczone pierwszym punktem kontrolnym i żywieniowym jednocześnie.

Ostatnie kilometry trasy przed pierwszym punktem wymyślał chyba jakiś szaleniec z przygód agenta 007. Zamiast puścić nas normalnymi ścieżkami kręciliśmy serpentyny z górki i pod górkę a przede wszystkim na przełaj. Tam gdzie piesza trasa szła elegancko wyprofilowaną dróżką - my musieliśmy lecieć 50 metrów obok po korzeniach. Zbiegaliśmy wyłącznie po to aby za chwilę dostać wejście tak strome, że trzeba je było robić "na dwa razy". Gdyby tak trasa miała wyglądać do końca, chyba wyjąłbym z plecaka karteczkę z limitami :)


Na pierwszy punkt wbiegłem zmordowany. To dopiero 16 kilometrów a ja naprawdę miałem już dość. Zaopatrzenie żywieniowe było naprawdę porządne. Ciasteczka, rodzynki, orzeszki, różnego rodzaje ciasta, banany i pomarańcze oraz przede wszystkim: gofry. Do picia woda i cola. Zrozumiałem też dlaczego w wyposażeniu obowiązkowym był kubeczek! Woda i cola były w 1.5 litrowych butelkach. Aby się napić trzeba było podstawić swój kubeczek. Pomysł genialny. Zero syfu wokół punktu. Żadnych walających się plastików. Podobno tak samo jest na UTMB. Ciekawe jak wyglądałoby wprowadzenie takich zasad w polskich biegach? Pewnie oburzenie i picie z gwinta wprost z baniaków :D


Do bukłaka wlałem wody do pełna. Wypiłem dwa kubki coli, trzeci na drogę i dwa gofry do ręki. Konsumowałem przez kolejne 500 metrów trasy, którą pokonałem marszem. To był dobry wybór, bo meandrująca trasa mimo, że bardzo dobrze oznaczona, sporej grupie biegaczy sprawiła kłopoty i pokonali oni ostatnie 2 kilometry jeszcze raz. Ja skręciłem poprawnie i dodatkowo zaoszczędziłem innym kilkanaście minut życia krzycząc i gwiżdżąc, że biegną źle. 


Na kolejnych kilometrach stało się coś, co całkowicie mnie odbudowało po nieudanym Niepokornym Mnichu. Zupełnie jakby gofry+cola zadziałały jak gumisiowy sok. Wydawało mi się, że Karolina wyszła pierwsza z punktu i zacząłem ją gonić. W rzeczywistości - zakręciła podwójną pętlę a potem spadła kilka metrów w dół zawijając się dookoła drzewa. Ale o tym dowiedziałem się dopiero na mecie. Wchodząc pod kilkukilometrowe podejście zdałem sobie sprawę, że mam coraz więcej sił i bez problemu mogę zastosować krótkie interwały bieg-marsz-bieg. Pod górkę! Kolejny fragment to dość grząski płaski teren na szczycie, fragmentami pokryty mostkami, fragmentami wymagający kluczenia nogami po korzeniach i trawach. Mój rytm spokojnie wystarczał aby trzymać się za plecami pewnego Belga w zielonek koszulce. Kiedy zaczął się zbieg przypomniałem sobie, co przed wyjazdem napisał mi Stasiu: "pamiętaj daj z siebie wszystko na pierwszych 42 km a potem jakoś będzie". Nie wiem czy rady Stasia są rozsądne, ale będąc na 25 km poleciałem tak, jakby finisz miał być za 15 km zupełnie nie przejmując się kolejnymi 20 kilometrami. Na zbiegu, dość płaskim, długim i wdzięcznym wyprzedziłem chyba z 10 osób.



Kolejny fragment to moja absolutnie ulubiona część tej trasy. 5 kilometrów wzdłuż górskiego potoku wijącego się wśród skał. Trochę przypominało to Tatry, trochę Słowacki Raj. Nie wiedziałem jak nazywa się ta rzeczka, więc aby się z nią oswoić nazwałem ją "Grajcarek". Mówiłem do niej, rozmawiałem, zwierzałem się z problemów, jednocześnie zupełnie nie zwracając uwagi, że biegnę coraz szybciej, stawiając stopy delikatnie między korzeniami, mokrymi kamieniami, co chwila pokonując mostek aby zmienić brzeg potoku. Wyprzedziłem kolejnych kilka osób. Minął półmetek biegu a ja czułem się fantastycznie! Leciałem ponad scieżkami, leeeeciałem leeeeeciałem. BUM! I wylądowałem. Co prawda nie sturlałem się w dół jak Karolina, ale leżąc na mokrej ściółce czułem się jak wyrwany z pięknego snu. Podniosłem się, otrzepałem i za zakrętem zobaczyłem drugi punkt żywieniowy. Ponownie bukłak do pełna, ponownie dwa kubki coli i ponownie dwa gofry.


Kolejny, przedostatni etap trasy pomiędzy 32 a 51 km to ponownie ten sam sen, który trwał przed upadkiem. Posiłek dał mi moc. Góry wciąż były piękne. Nie przeszkadzało mi nawet to, że trasa tym razem biegła w górę strumienia. Im trudniej technicznie tym fajniej. Kamienie, korzenie, mostki, ścieżki. To był taki bieg o jakim marzył Dominik jadąc na Niepokornego Mnicha. Nie myślisz o limitach. Biegniesz, bo masz z tego przyjemność, a nie dlatego, że  musisz. Możesz się zatrzymać zrobić zdjęcie, albo po prostu aby przyjrzeć się pasącym krowom/koniom/osłom.

Do tego pogoda. Naprawdę się trafiła idealna. 12 stopni. Czasem wyjdzie słońce, czasem pokropi deszcz. Ci co czekają na mecie mają gorzej, ale na trasie - perfekcyjna.

Ostatni punkt żywieniowy to 51 kilometr. Pakuję w siebie ten sam sprawdzony zestaw: dwa kubki coli i dwa gofry. Do mety 9 kilometrów. Mniej niż dwa parkruny. Czas jest lepszy niż się spodziewałem. Planowałem zmieścić się w 9 godzinach, ale teraz tylko katastrofa może sprawdzić, że wynik będzie gorszy. Ostatnich kilka podejść, kilka zbiegów i trafiam na tabliczkę z nazwą miejscowości gdzie znajduje się meta.


Czy trochę nie za szybko? GPS pokazuje mi, że zostały 4 kilometry. Czyżbym skrócił gdzieś nieświadomie trasę? Ale tak jak pojawiła się tabliczka, tak samo szybko skierowany zostałem bokiem w pole. Przed metą czeka mnie jeszcze dłuuuuga "runda honorowa" dookoła całej wsi. Akurat aby zebrały się brakujące 4 km.

Ma mecie melduję się po 8 godzinach 27 minutach i 48 sekundach zajmując 58 miejsce. Szczęśliwy i gotowy na drugą pętlę :) To nie żart. Naprawdę czułem się tak, że gdyby ktoś kazał mi biec kolejne 60 km to bym pobiegł :)


Karolina dobiega za mną. Obolała, odkręcona od drzewa, w które się zakręciła. Z flagą Polski w dłoniach. Arleta (która biegła następnego dnia krótszy dystans) robi nam pamiątkowe zdjęcie. Reprezentacja Polski :D

Podsumowując: chciałbym jeszcze raz podziękować ekipie Łemko oraz Christophowi. Dzięki Wam doświadczyłem uczucia, o które w biegach ultra chodzi. Uczucia zmęczenia ale nie zniszczenia. Zmęczenia pełnego endorfin i chęci na więcej.

Ardeny są świetnymi górami do biegania. Podbiegi nie masakrują psyche, bo są maks 300 metrowe. Ścieżki są znakomite, różnorodne, świetne dla nauki techniki stąpania między korzeniami i kamieniami, gdzie z każdym krokiem stawiamy stopę na innej wysokości i pod innym kątem.

Mam nadzieję, że dzięki reklamie, którą robimy Karolina, Arleta i ja - za rok będzie trochę więcej Polskich flag na mecie!

Oficjalna strona biegu: ultratrail.be


I jeszcze na koniec trochę wideoselfie z komentarzem.

4 komentarze:

  1. Zastanawia mnie jak daleko można biec w takim tempie. Czy 60-70km to jest takie optimum, czy np. da się przebiec dwa razy dłuższy dystans i też czuć radość. W książce o szczęśliwych ultrasach zaintrygował mnie fragment o Krupiczce - filozof, który przemierza te same szlaki w poszukiwaniu "oświecenia". Ta postawa jest mi bardzo bliska. Scott Jurek biegał by być najlepszy i czasem myślał po co, Karnazis i Roll biegają bo lubią i się lansują.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pytanie powinno brzmieć KTO może jak daleko biec z poczuciem radości. Trzy lata temu moje poczucie radości kończyło się na 100 metrach. Po roku przesunąłem je na 20 km. Teraz oscyluje pewnie gdzieś w granicach 70 km. Pewnie to kwestia umiejętności spalania tłuszczu. Gdybym posiadł tę sztukę na levelu expert mógłbym biegać tygodniami hehe paliwa by mi nie zabrakło :)

      Usuń

Podobne wpisy