wtorek, 28 kwietnia 2015

Pokorny Mnich

Wyżne Rużbachy. Kilka dni przed startem widziałem piękne zdjęcie z tej miejscowości. Na trawie przed pałacem stojącym na wapiennej skale stały dumnie dwa białe konie. Wyglądało magicznie. W sobotę w tym samym miejscu straciłem nadzieję. 64 kilometr trasy Niepokornego Mnicha. Do mety jeszcze 32. 18 minut spóźnienia na przedostatnim punkcie kontrolnym i koniec marzeń.

Zrobiłem tylko jedno jedyne zdjęcie w trakcie tego biegu. Pierwsze i ostatnie. Ze wspomnianym pałacem w tle, ale zamiast białych koni otaczała mnie 12-tka poranionych psychicznie i fizycznie biegaczy. To najsmutniejsza chwila w całej mojej biegowej historii.


Historia

Dojazd z Gdańska w góry trwa 7 godzin. W Szczawnicy zameldowaliśmy się już o 14:00 i ulokowaliśmy w pokoju wcześniej zarezerwowanym dosłownie 50 metrów od linii startu/mety. Ekipa w komplecie: Michał, Jarek, Dominik i ja. Wieczór był bardzo szybki. Zleciał nagle. Obiad, pakiety, wałęsanie się po Szczawnicy w poszukiwaniu "śniadania na drugą w nocy", kabanosów na przepak, bateryjek do czołówki i 100 innych drobnych i krańcowo niezbędnych rzeczy. Potem pizza z Jaromirem i Karoliną oraz poznanym na Łemkowynie - Pigmejem. Do pokoju wracamy o zmroku, dokładnie lecz sprawnie robimy checklistę i idziemy spać. Poranne wstawanie miało ten sens, że jest teraz znacznie łatwiej zasnąć. Na sen mamy około 4 godziny. To całkiem sporo.

Budzik dzwoni o 2:00. Ciągle zastanawiam się co tak naprawdę rano było jeszcze do zrobienia, że zajęło nam aż godzinę, mimo że wszystko było wcześniej przygotowane. Ja się w 45 minut wyrabiam zimą samodzielnie z dwójka dzieci i ich wyszykowaniem do szkoły/przedszkola! Z całej tej godziny pamiętam tylko, że jadłem bułkę z dżemem. Nic więcej.

Kilka minut przed 3:00 stoimy już na starcie. Nie mieliśmy daleko. Kije w rękach. Plecak na plecach. Minuta ciszy dla Lucjana Chorążego - zwycięzcy z zeszłego roku. Ruszamy.




Szczawnica-Rytro
Jest ciemno. 250 osób z czołówkami rozpoczyna wspinaczkę na Przehybę. 1169 metrów nad poziomem morza. Trasa jest sucha. Nie ma błota, które powitało nas na pierwszych kilometrach Łemkowyny i nie opuściło aż do końca. W wyższych partiach gór leży trochę śniegu. Prawdę mówiąc nie pamiętam zbytnio pierwszych 20 kilometrów. Podejście i zbieg. Rozbudziłem się nieco dopiero na kilkukilometrowym fragmencie asfaltu w Rytrze. Na punkcie żywieniowym pytam się dla pewności za ile kilometrów będę mógł uzupełnić bukłak. Nie wyciągam mapy z plecaka więc do końca nie jestem pewny. W odpowiedzi słyszę: "za 10 kilometrów mają na pewno picie, nie jestem pewny czy jedzenie też, ale picie na 100%". Słyszy to także kilka osób ze mną. Jestem lekko zdziwiony, bo wydawało mi się, że następny przystanek to dopiero przepak na przełęczy Gromadzkiej za 20 kilometrów, ale skoro tak mówi człowiek na punkcie to pewnie jest to prawda.

Rytro-Przełęcz Gromadzka
Woda kończy mi się bardzo szybko, bo mniej więcej w połowie wejścia na Niemcową. Równocześnie robi się coraz cieplej... Wyciągam mapę szukając ewentualnego punktu z wodą i zaczynam sobie uświadamiać, że chyba zostałem wprowadzony w błąd. Wysysam resztki napoju z bukłaka i docieram na szczyt Niemcowej. Przez chwilę jestem całkowicie sam. Nikogo z tyłu ani nikogo z przodu. Zbiegając zauważam grupkę osób zastanawiających się przy niebieskiej strzałce kierującej w prawo. Kolor niebieski jest zarezerwowany dla Wielkiej Prehyby zaś Niepokorny Mnich wszędzie oznaczony jest na czerwono. Ktoś rzuca podejrzenie, że być może dramatycznie zboczyliśmy z trasy? Ostatecznie zdrowy rozsądek i analiza mapy uświadamia nas, że nie może być innej drogi. Po prostu ktoś w tym jednym miejscu pomylił kolor strzałki. Zbiegamy do końca i rozpoczynamy mozolne podejście na Eliaszówkę. W połowie drogi ucinamy sobie szokującą pogawędkę. Zaczęło się od tego, że zapytałem która jest godzina. Nie mam zegarka, a komórkę miałem schowaną w plecaku. Do tej pory kompletnie nie przejmowałem się limitami. Jest 10:40 i raczej już nie zdążymy w limicie na przepak - ktoś powiedział. Zmroziło mnie. Przeszła przeze mnie autentyczna fala przerażenia. Ja i tak kończę na 42 km - dodał ktoś inny z mojej grupy. Nie zdążyłem się nawet pożegnać. Po prostu poleciałem do przodu. Od godziny nic nie piłem. Chwyciłem więc dwie garście śniegu i zjadłem je biegnąc. Orzeźwiło mnie to na tyle, że zacząłem wierzyć, że wszystko dobrze się skończy. Przewracałem w głowie wszystkie meandry świadomości i podświadomości szukając najlepszych motywatorów. Wyobrażałem sobie moje córki, które witają mnie w drzwiach mówiąc: "Tato? A dlaczego nie dobiegłeś? Dlaczego nie masz medalu?". Na przełęcz Gromadzką wpadam 12 minut przed limitem. Odzyskuję wiarę.

Przełęcz Gromadzka-Wyżne Rużbachy
Przerwę robię krótką. Kilka minut aby się napić, uzupełnić bukłak do pełna i chwycić puszkę coca-coli z worka z przepakiem. Zjadam także kilka kabanosów wzorem Waldka Misia. Nie zmieniam nic z ubrania, bo sprawdza się idealnie. Przez następne kilka kilometrów trasa prowadzi tym samym szlakiem co Wielka Prehyba. Oni są na 15 km krótszej trasy i mijając mnie w pełnym biegu niemiłosiernie ryją psyche. To naprawdę jest okropne. Nie ma najmniejszych szans na dotrzymanie kroku, ani nawet sensowne zbliżenie się do ich prędkości. Czuję się jak zawodnik Marussi lub Caterhama w F1. Blue flag! Blue flag! Ciągle czuję presję niebieskiej flagi. Wyprzedza mnie 20 Hamiltonów i 30 Vettelów. Każdemu grzecznie schodzę ścieżki. Czuję się źle. Ale liczę w głowie limit i wydaje mi się, że dam radę. W pewnym momencie mój szlak odbija na lewo, w kierunku Słowacji. Na znaku napisane jest: Niepokorny Mnich - 52 km. Według mapki kolejny punkt kontrolny jest na 60 kilometrze. Mam 1,5h czasu do zamknięcia punktu. Zbieg, podejście i ponownie zbieg. Bułka z masłem. Wtedy jeszcze o tym nie widziałem, ale punkt kontrolny był na 64 kilometrze. W tych okolicznościach to spora różnica. Zrobić 12 km z jednym mocnym podejściem w 1.5h to nie jest już takie oczywiste. Zbiegłem w dół polaną, przeciąłem drogę i rozpocząłem ostatnie przed punktem kontrolnym podejście. Tym razem jako motywację wyobraziłem sobie niedźwiedzia. Czułem upływający czas i kolejne kilometry w nogach. Po 8-miu kilometrach zamiast punktu kontrolnego widziałem wciąż same drzewa. Spojrzałem dokładnie na mapę. Zakręt, strumyk, chwilę później wyciągi narciarskie. Byłem około.... 3.5 km przed punktem. Sprawdziłem godzinę. Była 14:45. Za 15 minut kończył się limit. Nie miałem szans. Zabrakło mi może 5 minut więcej. Wyjąłem telefon i zadzwoniłem do domu. Poczułem gigantyczny smutek. Kontynuacja biegu poza limitem nie miała sensu - złamałbym regulamin. Po to są zasady, aby się ich trzymać i grać fair, ale do końca. Ostatnie 3 kilometry szedłem podziwiając przyrodę i uśmiechając się do plakatu ze Smadnym Mnichem. Kiedy wszedłem na punkt nie bardzo wiedziałem co powiedzieć. Czułem się, jakbym w pewnym sensie chciał przeprosić wolontariuszki, że zwyczajnie spierdoliłem ten bieg. Pomiaru czasu już nie było - zwinął się punktualnie o 15:00. A ja czułem się winny. Siedzenie tam półtorej godziny i czekanie na transport było bardzo depresyjne

Ostatnie 3 kilometry Testu Charakteru
Samochód zwiózł nas do miejscowości Leśnica, tuż przy granicy. Ostatnie kilometry trasy pokonaliśmy pieszo dokładnie tą samą trasą co finiszujący biegacze. Test Charakteru to nazwa ostatnich 10 km pokonywanych wzdłuż Dunajca. Nie byłem zmęczony. Nogi wyrywały mi się aby biec, ale to nie do mnie należał ten bieg. Ściskało mi gardło, kiedy mijali nas finiszujący biegacze. Gratulowałem im w głębi siebie, ale nie byłem w stanie nic powiedzieć. To nie był mój bieg.



Przemyślenia

Jest mi strasznie smutno. To jest okropne uczucie. Najchętniej bym po prostu pominął ten wpis i próbował marginalizować znaczenie tej porażki szukając wytłumaczeń poprzez zdarzenia, na które nie miałem wpływu. Łatwo jest powiedzieć, że złapała mnie kontuzja, że biegłem z chorobą, albo, że niedźwiedź zagrodził mi drogę i musiałem nadrabiać 20 km dookoła. Ale nic z tych rzeczy nie miało miejsca. Byłem wypoczęty, zdrowy, nic nie bolało mnie przed, w trakcie ani po biegu. Nie było mi ani za ciepło ani za zimno, buty nie uwierały, ani nie pękł mi sznurek w spodniach. Wszystko było idealnie... Po prostu byłem za wolny. Zabrakło mi sił aby wchodzić/zbiegać szybciej.

Może byłem też trochę zbyt pewny siebie. Nie przeanalizowałem wcześniej limitów. Znałem je, ale nie traktowałem poważnie. Moją czujność totalnie uśpiła jesienna Łemkowyna 70, gdzie ani przez chwilę nie czułem zagrożenia limitem i na każdym etapie biegu kontrolowałem go na poziomie 2h. Nie wiem dlaczego, ale wydawało mi się, że tutaj będzie tak samo. Nie było. Teraz wiem, że po prostu nie miałem szans na skończenie tego biegu w limicie z aktualną formą i przede wszystkim aktualną wagą. Dominik, który zawsze był ewidentnie lepszy ode mnie śliznął się na samej granicy limitu - na 5 minut przed zamknięciem mety. Jaromir 8 sekund przed Dominikiem. Jarek był 45 minut przed limitem. Michałowi poszło rewelacyjnie. Udowodnił, że rzetelne treningi potrafią wznieść na wyżyny i zająć 63 miejsce wbiegając na metę 2 godziny przed limitem.

Tego biegu nie dało się przejść z kijkami i zmieścić się w limicie. Trzeba było palić mięśnie na podejściach i ryzykować na zbiegach. Parę miesięcy temu dość popularny był w sieci post o tym, że biegi ultra są dla cieniasów, którzy zaliczając je marszem reperują sobie ego. Gdzieś w głębi duszy zgadzałem się nawet z myślą tego wpisu, choć polemizowałbym z formą. Sam zaliczałem się do ultrasów-cieniasów, którzy budują swoje ego na powiększaniu dystansu zamiast podkręcania tempa. Teraz, z perspektywy nieukończenia biegu jest mi dużo łatwiej powiedzieć, że to gówno prawda.

Jeżeli ktokolwiek nazwie cieniasem ultrasa, który zmierzył się z Niepokornym Mnichem i ukończył go w limicie - zaprotestuję jako pierwszy. Panie i Panowie, którzy złamaliście barierę 17 godzin na tych 96 kilometrach i 4100 metrów przewyższenia - jesteście herosami. Szacunek dla Was. Cholernie Wam zazdroszczę. A w szczególności zawodnikowi, który wpadł na metę w ostatniej sekundzie. Wszyscy ludzie wstrzymali oddech, kiedy biegłeś przez mostek, a zegar pokazywał 16h:59m:57s...8...9  To było epickie!

16 komentarzy:

  1. Niezależnie od tego czy ukończyłeś, czy też nie należą Ci się gratulacje. Podjąłeś wyzwanie i walczyłeś do końca. Każda porażka jest dużo cenniejsza niż wygrana. Już nigdy nigdy nie zlekceważysz żadnego tego typu biegu. Stówka po górach to nie jest byle co. Na B7D standardowo blisko połowa kończy z DNF.

    Teraz masz trochę czasu na przemyślenia. Może warto coś zmienić w swoich przygotowaniach i planie treningowym.

    Jeszcze raz gratuluje wam wszystkim i trochę zazdroszczę. Też chciałbym tam z wami być, ale zdrowy rozsądek przeważył nad chęciami dzięki czemu konsekwentnie realizuje założenia treningowe.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! Za miesiąc biegnę 60 km po Ardenach. Przez chwilę zastanawiałem się czy zamienic dystansu na 105 km i w pewnym sensie zrewanżować się na górskiej setce, ale i w moim przypadku rozsądek wziął górę. 60 km będzie idealne. Natomiast nieukończenie pierwszego biegu w życiu, i to z takie właśnie powodu jak brak sił na szybszy bieg i nie zmieszczenie się w limicie, było mi bardzo potrzebne. Do tej pory się udawało, teraz wiem, że w pewnym sensie tak jak piszesz zlekceważyłem ten bieg.

      Usuń
    2. Tak jak Łukasz napisał - gratulacje za walkę. I tak jak wspomniał też - taki bieg to już nie przelewki, nie można tego zlekceważyć. Swoją lekcję odrobiłeś Tomku, jak każdy. Blizna jest - patrz inny mój komentarz.

      Łukasz - zdrowy rozsądek to ważna rzecz.

      Usuń
  2. "Upadamy, by się podnieść", "Porażki kształtują charakter" i wiele innych banalnych stwierdzeń można przytoczyć. Najważniejsze jednak jest to co napisał Łukasz: stanąłeś do walki i walczyłeś do końca. Ja sobie myślę, że każdy musi choć raz przegrać, bo wtedy bardziej ceni się zwycięstwo. Ja tam jestem dumny z Ciebie i trzymam kciuki za Twoje przygotowania do tego biegu za rok :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! Mam taką moc teraz, że aż się boję, że coś sobie zrobię. W sensie przesadzę treningowo z kilometrażem i coś ponaciągam. Ale już dawno tak mi się nie chciało biegać.

      Usuń
  3. Wrócisz za rok wyrównać rachunki !

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taaak, ale najpierw będę musiał sporo ***** w ramach treningu :D

      Usuń
  4. Myślę , że wyciągniesz wnioski i za rok pokażesz Mnichowi co potrafisz :) podziwiam Cię !

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie jestem typem człowieka, dla którego żądza rewanżu przesłania zdroworozsądkowe myślenie, ale kurcze fajnie by było zrobić te ostatnie 30 km jeszcze kiedyś. A i Michał nakręcony 63 miejscem już mi od wczoraj wspomina, że chętnie by się przyłożył jeszcze mocniej i powalczył o urwanie 1h. Tak wiec nie wykluczone.

      Usuń
  5. Jeszcze nigdy nie zostawilem u Ciebie komentarza, mimo ze bloga czytam od dluzszego czasu. Niemniej bardzo podziwiam to jaka droge przeszedles - przez 3 lata od 130 kg do biegania ultra. Ponadto jak umiesz pogodzic to wszystko z zyciem rodzinnym. Nie lam sie, bierz sie za bieganie i za rok sie odkujesz. Powodzenia.
    PS, Bardzo lubie Twoj kacik biegowego melomana =)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. :) A ja najbardzej lubię pisać do kącika biegowego melomana. Ale powstrzymuję się, aby blog miał jednak charakter bardziej biegowy niż muzyczny. Dzięki!

      Usuń
  6. Pierwszy akapit przemyśleń wygrywa wszystko. Najważniejsze jest spojrzeć prawdzie w oczy. Nie ma co owijać w bawełnę i szukać wymówek. Byłem słabszy, nie dałem rady, ale trudno. Starałem się i to najważniejsze. A to że nie wyszło tak jak chciałem może tylko motywować do kolejnych działań, aby następnym razem pokazać na co mnie stać.
    Pozdrawiam i gratuluje podejścia! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda. To była bardzo ważna dla mnie porażka. Mentalnie jestem bardzo bardzo nakręcony na mocniejszy trening, bo ewidentnie tego właśnie zabrakło. Gdyby nie Mnich pewnie bym się dalej turlał w ogonach limitów i myślał, że jest ok. Dzięki!

      Usuń
  7. Hej, co za wpis! Staram sobie wyobrazić co czujesz i jak ja bym się czuła w takiej sytuacji. Jeśli na Rzeźniku nie dam rady na punkt kontrolny w limicie to tak właśnie będzie - wielki smutek. Ale coż życie się toczy, jak sam piszesz wyciągnąłeś wnioski i teraz może być już tylko lepiej, będziesz bardziej pilnować czasu i mocniej napierać na kolejnych ultra. Pamiętam ten znak Mnich 52 km - ja byłam wtedy chyba na 31-ym Prehyby i pomyslałam sobie że te 96 i decyzja żeby się z tym zmierzyć to jest mega wyczyn i tego ci gratuluję. Ale z drugiej strony, dlaczego nie miałeś zegarka na ręku? :) PS. Mówiąc szczerze widziałam Cię na mecie, ale akurat otoczyli cię koledzy (chyba ci co wpadli na metę tuż przed limitem) i już nie podeszłam przybić piątki jak blogerka z blogerem. Pozdrawiam - Ava z Do przodu i w górę

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej, Dlaczego nie mam zegarka? Bo takiego jeszcze nie wymyślili, co by mnie zadowolił. Generalnie jak się pojawi zegarek z kartą SIM, który nie będzie potrzebował komórki w plecaku/kieszeni aby przesłać dane w świat, i dodatkowo bateria będzie trzymała minimum 24h - to taki sobie sprawię.

      Piątkę pewnie jeszcze będziemy mieli szanse sobie przybić :)

      Usuń
  8. Trzeba bylo olac limity i biec dalej, jak bohater w filmie Gazu, mięczaku, gazu!. Zreszta jak jest taki bieg, to po to zeby go ukonczyc. Wygrac z samym soba, a nie po to, zeby bic jakies limity dla "widzimisie" kogos tam. Zeby sie ludzie zarzynali? Bo ktos przybiegl minute, dwie, czy godzine pozniej (bo go przypilo na szlaku ;-) ), to ma byc pozbawiony tej satysfakcji, ze pokonal cala trase? To chyba odbiera satysfakcje z biegania.

    OdpowiedzUsuń

Podobne wpisy