niedziela, 30 listopada 2014

366 maratonów w 366 dni


W komentarzu pod moim ostatnim wpisem Wojtek wspomniał, że skoro odwołuję się do Anette Fredskov, która w Danii biegała 365 maratonów w 366 dni, warto abym zwrócił uwagę na Pana Ryszarda Kałaczyńskiego - rolnika z Wituni, który jest w trakcie podobnego wyczynu + 1 więcej, czyli biegnie 366 maratonów w 366 dni,

Biegacze mają tak, że im nie trzeba powtarzać dwa razy.

Analiza była szybka i celna:
  • Pan Rysiu biega codziennie
  • Witunia jest 45 kilometrów od Chojnic, czyli miasta gdzie znalazłem żonę i gdzie mieszkają moi Teściowie
  • 45 km to niedaleko
  • w najbliższy weekend jedziemy do Chojnic
Jak połączyć te fakty? ... hmmm :)

Jest sobota, 29 listopada, 107-my maraton Pana Rysia.  Kilka minut po 12-tej pospiesznie wysadzam rodzinę w Chojnicach, a mój GPS odlicza ostatnie kilometry do Wituni. Nie znam dokładnego adresu, zatrzymuję się we wsi i pytam pierwszej napotkanej kobiety: "Przepraszam, którędy do Pana Rysia?". "Do Pana Rysia to trzeba się cofnąć i 100 metrów za skrzyżowaniem". Tak jak sądziłem, Pana Rysia każdy tutaj zna. 


Ciężko jest jednak pomylić to miejsce z jakimkolwiek innym, Wyraźnie oklejone Biuro Zawodów. Efekt wzmaga kolumna ze zwalcowanej słomy. Parkuję auto i ubrany po cywilnemu, w marynarce i eleganckich butach, z lekką nadwagą, wchodzę do zielonej budki. Nie wyglądam jak ktoś, kto ma zaraz przebiec maraton. W środku kilkanaście osób. Z koszulek wyczytuję nazwy klubów z Chojnic i Bełchatowa. Widzę też dwie osoby z Gdańska: Hanię i Janka, z którymi przyjdzie mi spędzić wspólnie kolejne 4,5 godziny. Płacę 50 zł. W zamian dostaję koszulkę, własny numer (209), oraz nieograniczony dostęp do napojów i jedzenia rozstawionego na dwóch stołach. Każdy kolejny bieg to tylko 15 PLN. Przebieram się w swoje biegowe ciuchy, czym trochę się uwiarygadniam w oczach braci. Dalej jednak nie bardzo kto wierzy, że planuję biec wszystkie 6 kółek. Bo nie jest obowiązkowe biec cały maraton, na tej atestowanej przez PZLA trasie. Każdy może przebiec tyle na ile ma ochotę/możliwości. Tylko Pan Rysiu robi dzień w dzień pełen dystans.


Zbiera się łącznie 15 osób. Oraz pies - który także dostaje swój numer i zamierza zrobić pełen dystans. Po kilku biegach w tym roku, m.in Łemkowynie czy biegach Piotra z Negrą zbytnio mnie to nie dziwi :) Robimy pamiątkową fotkę i przy belach słomy wyznaczających linię startu ruszamy punktualnie o 13:00


To nie jest wyścig, To bieg koleżeński, Jednak już po pierwszym kilometrze peleton lekko się rozciąga. Jakoś naturalnie moje tempo równa się z tempem Hani i Janka.


Znamy się z widzenia. Biegliśmy chyba w kilkudziesięciu wspólnych biegach. Praktycznie każde miejsce, o którym mówię było już przez Nich odwiedzone. O Hani czytałem także w kontekście biegów przez pustynię w Omanie. Na trasie dowiaduję się także o biegach przez Patagonię.,., wow! :) Mnóstwo czasu spędzamy rozmawiając o naszych Polskich biegach ultra. Opowiadam o Tricity Ultra i jednocześnie z wielkim zainteresowaniem wypytuję się o 147ultra Szczecin-Kołobrzeg. Zapisałem się w na ten bieg w przyszłym roku i wszelkie rady jak zmieścić się w limicie 24h są niezwykle cenne.


Mam na sobie trzy warstwy na górze i jedną na dole. Temperatura powietrza to około -5 stopni. Tereny są odsłonięte i zaczynam rozumieć, czemu Pan Ryszard ubrał też trzy warstwy... ale spodni. Pierwsze dwa kółka robimy bez przystanku w bazie. Po każdym kolejnym robimy krótką przerwę na kilka łyków płynów i jakiś smakołyk. W budce jest przyjemnie gorąco, gazowa nagrzewnica robi swoje. Całe szczęście, że przystanki trwały tylko 3-4 minuty. Szok po wyjściu na zewnątrz był i tak solidny a pierwszy kilometr każdej pętli to walką z hipotermią, Na ostatnie kółko zakładam czwartą warstwę. Szkoda tylko, że tak późno na to wpadłem :) Jest już całkiem ciemno, więc na głowach zapalamy czołówki. Wszyscy pamiętamy speleologiczną czołówkę Stasia z biegu Tricity Ultra, która udawała latarnię morską. Niestety Stasiu, ale przy tym co miała na czole Hania, Twoja czołówka byłaby jedynie pojedynczym świetlikiem na łące. Kilka razy, kiedy Hania zaświeciła mi zza pleców miałem wrażenie, że za sekundę rozjedzie mnie TIR albo lokomotywa. Pojedyncze samochody z naprzeciwka zwalniały do 5 km na godzinę i tylko ze strachu przed nieznanym zjawiskiem nie mrugały długimi.

A biegło się wybornie, Idealne tempo na sobotnią przebieżkę. Świetne towarzystwo, atmosfera biegu tak nietypowa w porównaniu z miejskim zgiełkiem. Ani przez chwilę nie krążyły mi po głowie myśli typu "ile do mety?". I w tym nastroju, wręcz na granicy wzruszenia dotarliśmy do mety.

Jako, że był to mój pierwszy maraton w Wituni dostałem medal. Zostałem także wpisany na tablicy wyników. Co więcej, ex-aequo z Hanią i Jankiem zajęliśmy... drugie miejsce! Pierwszy raz w życiu na pudle :) 4 godziny i 32 minut :)


Robimy pamiątkowe zdjęcie i czekamy na pozostałych grzejąc się przy nagrzewnicy. Kiedy na metę przybiegają wszyscy robimy jeszcze pamiątkowe zdjęcie grupowe.


W mojej głowie powoli kreśli się posumowanie tego biegu. Jakkolwiek pompatycznie to nie zabrzmi, to tak właśnie czuję i tak chcę napisać

  • Biegi takie jak ten określiłbym mianem biegów generycznych. Takich, które istniały od samego prapoczątku. Biegi nie po to, aby zrobić wynik, nie po to, aby pokazać track na endo, nie po to aby lansować się w 6-tysięcznym tłumie a potem na FB (co i tak czynię :)) Także nie po to aby opowiadać o nich w pracy i czekać na oklaski. I nie po to aby zarobić na tłumie biegaczy. Te biegi są z czystej radości biegania. Bicie rekordu Guinnessa to tylko przykrywka, konieczny model dzięki któremu się tutaj zjawiłem.
  • Witunia nie jest Sopotem, Krynicą Górską ani Gałkowem nad Krutynią. To rolnicza wieś przyrośnięta do Więcborka. Teoretycznie nie ma nic do zaoferowania. Ale to właśnie te bele słomy, ten beczkowóz rozwożący gnojowicę po polach, ten zapach dymu z kominów, gdzie każdy pali swoimi śmieciami, te dzieciaki grające w piłkę na boisku, a potem lecące na przeciw ich idola - Pana Rysia - to jest prawdziwy świat.
  • Ludzie, których tutaj spotkałem nie chcą się ze mną ścigać, nie porównują kto ma jakie buty, nie pada słowo "żel" czy "izotonik" ale częstują mnie wodą z miodem, rodzynkami i lokalnymi ciastami. Słowa troski, zainteresowania i gratulacje są szczere i z głębi serca. Nawet niedowierzanie, że z moją wagą dam radę przebiec maraton jest autentyczne :) To jest prawdziwa rodzina biegowa.  

Nie sądziłem, że z takim wzruszeniem będę opisywał ten bieg. Pan Ryszard to jeden z ostatnich, legendarnych "taruhamara". Marzymy o świecie Caballo Balanco czytając Urodzonych Biegaczy, a wystarczy pojechać do Wituni w kujawsko-pomorskim aby zrozumieć odrobinę więcej na czym polega bieganie.

Nie mam najmniejszych obaw o kolejne biegi Pana Ryszarda. Rekord Guinnessa padnie przy okazji, ale przecież nie o ten rekord tutaj chodzi. Ilekroć będę w Chojnicach będę odwiedzał Witunię. Może nie zawsze na pełen maraton, ale na tyle ile czas pozwoli.


Patrzę na swoje trofea, numer 209 i medal i myślę, że dosłownie każdy, kto szuka w bieganiu celu i jest ono dla niego czymś więcej - powinien taki zestaw mieć.

Informacje co, gdzie i jak na stronie: http://366maratonow.wix.com/witunia


2 komentarze:

Podobne wpisy