sobota, 9 listopada 2013

Wyprawa nad jezioro Otomińskie dwa dni przed Gdynią

Plany lubią ewoluować. Tak można by podsumować dzisiejsze bieganie. Za dwa dni razem ze zdecydowaną większością moich biegowych znajomych po raz ostatni w tym sezonie spotykamy się na oficjalnym biegu. I każdy ostrzy ząbki na życiówkę na "dychę" w Biegu Niepodległości w Gdyni. Nawet mi się marzy jakiś fajny czas, choć zawody na 10 km to dla mnie raczej męczący sprint, który biegnie się bez żadnej taktyki, po prostu ostro do przodu i jeszcze finisz - i już po zawodach. Oczywiście mówię to z perspektywy człowieka, który ledwo łamie 50 minut i wpada na metę zdyszany jak lokomotywa.



W każdym razie pojutrze wszyscy biegniemy, każdy ma inne marzenia, zobaczyć 41, 42, 46... z przodu. I każdy stara się przygotować do startu jak najlepiej. Kamil na przykład planował zrobić dziś 5 km w tempie 5:00. Ja myślałem o interwałach 8 x 400 m. Nie wiem czy to byłby rozsądny plan, ale zawsze dwa dni po interwałach mam fajną szybkość.

Na nasze wspólne nieszczęście spotkaliśmy się wczoraj razem z żonami i dwiema butelkami i piątek skończył się tradycyjnie po polsku. Rozchodząc się  do domów wykonaliśmy szybkie obliczenia na wirtualnym alkomacie i wyszło nam, że z parkruna nici. No chyba, że przenieśliby jego start na 11:00. Niestety nawet w piątkowy polski wieczór ciężko jest się łudzić tym, że ktoś przeniesie dla nas parkruna i wymyśliliśmy pobiec o 8:00 do Otomina, dookoła jeziora i z powrotem. Hmmm to przecież tylko jakieś 12 km.

O 8:00 padało. Kamil przez chwilę był bliski wycofania, ale ostatecznie dwie godziny później wyruszyliśmy niespiesznym tempem w kierunku Fashion House, aby potem przebić się jedną z dwóch dróg na drugą stronę obwodnicy i skierować nad jezioro Otomińskie. Przez pierwsze 2 km nasze Kalenji za 59 pln z Decathlona zaliczyły test błota ale potem było już całkiem dobrze. No może poza tym, że przez pierwsze 5 km non-stop biegliśmy pod górkę. W końcu, kiedy Pani z Endomondo wypowiedziała, że przebiegliśmy 8 km nie można było dłużej udawać, że trasa całości wyniesie 12 km. "Biegniemy już 8 km i jeziora nawet nie widać!" - powiedział Kamil. To prawda, nie trzeba nawet kończyć Politechniki aby to wydedukować... "No może nie 12.... ale wrócimy krótszą drogą to jakieś 15 km wyjdzie" - odpowiedziałem. Jezioro zobaczyliśmy na 9 km. Okrążyliśmy je zachodnim brzegiem. I to był dla mnie najciekawszy fragment trasy. Cross po jesiennych liściach po górkach wzdłuż linii brzegowej.

Zatrzymaliśmy się na chwilę na 11 km aby wybrać dalszą trasę. Teoretycznie można było udać się w lewo i wrócić krótszą drogą obok Szadółek, albo skręcić w prawo i .... no właśnie. Zasięg w komórce był na tyle słaby, że nie chciały załadować się mapy. No i skręciliśmy w prawo - to musi być droga do Bąkowa. ...Oby nie do Kolbud :)

Kolejne 3 km biegliśmy w dziwnym poczuciu że wciąż oddalamy się od domu. W kieszeni ani grosza, trochę chce się pić, fajnie by było jednak biec w znanym kierunku. 14 km i jesteśmy w Bąkowie. Hura! To rzut beretem od naszego osiedla. Hmmmm... ale ten rzut beretem z pozycji kierowcy naprawdę wyniósł 5 km. I to po kiepskiej ruchliwej drogi bez pobocza.

Ostatecznie zamknęliśmy ten "krótki trening przez ważnymi zawodami" biegiem na 19 km, który zajął nam 1h 50 minut. Czy to było rozsądne? Okaże się w poniedziałek.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy